Pan Tealight i Wrona z Maku…

„Na wielkim polu, gdzie najpierw żółcił się rzepak nastąpiła dziwna zmiana… Początkowo były to dwa, trzy, no wiecie, kilka dziwnych skrzydeł czerwieni. Krwistej, miejscami lekko burgundowej, miejscami znowu lekko różowawej. Jakby nie do końca zdecydowanej. Jakby wciąż wybierającej…

A potem, gdy Wiedźma Wrona znalazła się tam po kilku dniach, było już inaczej. Czerwień, krwista, ale nie taka świeżutka ino ciemniejsza, rozłożyła się po przekwitniętych rzepakowatych gałązkach i powiewała. Niczym zrzucone skrzydła motyli… a może, tak, po tym dźwięku i wraz z tą wiedźmą, to raczej wron. Wron Makowych, a może Wron z Maku? Skrzeczących, gładzących łysawe łebki młodych, budujących niewielkie gniazda, tudzież tylko poprawiających architekturę…

To było coś, co Wiedźma widziała po raz pierwszy.

Coś zaskakującego, nie do końca wytłumaczalnego i coś… co po tygodniu zniknęło. Wpadła wtedy bardzo zasmucona i roztrzęsiona na pole szukając truchełek, ale nie znalazła ich. Tylko kilka piór czerwonych, płatków wygryzionych. Nic więcej. Nawet gniazd już nie było. Jakby tego wszystkiego… nie było.

Jakby był to sen, ale przecież miała zdjęcia, miała przecież i wspomnienia i Chowańca, który też je widział, więc… co się wydarzyło?

I gdzie?

Tutaj, czy w snach?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Sarna, mała wrona.

A potem jaskółka, co człowiekowi pod strzechę wlatuje i radź sobie z taką biegając za nią z krzesełkiem. No wiecie, jak ktoś nisoki, to radzić sobie musi. Nie ma innego wyjścia, więc targa to krzesło, a wystraszony ptak miota się na niewielkim metrażu. A człowiek się boi. Nie, nie ptaka, nawet nie tego, że obsra czy coś… ale tego, że po prostu ptaszka uszkodzi. Na szczęście w moim przypadku skończyło się dobrze. Jaskółka Chatki nie osrała, w końcu usiadła za kwiatkiem na parapecie w kuchni i zaczęła na mnie zerkać. Bo ja z łapką na muchy musiałam najpierw, by dostać się do okna, wdrapać się na cholernie wysoki blat. A tak, mim tego, że moja Chatka raczej niziutka, jak większość domów na Wyspie, to blaty i szafki oczywiście totalnie pełnowymiarowe. Ja serio czasem nie rozumiem jak oni, w większości dość wysocy Tubylcy mieszczą się w onych chatkach rybackich? W niskich domkach o nader małych okienkach, bo wiadomo, co najważniejsze, to nie tracić ciepła, nie dać się wywiać, przewiać i tak dalej. W końcu i tak większość czasu spędza się na zewnątrz…

Wracamy do jaskółki, dobra.

No więc patrzy się toto zza czerwonej doniczki na mnie dziwnie, gdy ją lekko odgradzam od świata wygiętą łapką na muchy, może i się podśmiechuje, może po prostu już zrezygnowała… a może podskubuje jakieś zagubione musze odnóża z łapki, gdy ja włażę na blat, przeciągam się, szarpię za nieotwierane zwyczajowo okno i czekam aż se ona wielce teraz niezainteresowana zewnętrzem menda… wyleci. W końcu wyleciała i siedzi mi na środku drogi, gapi się na mnie, gdy zdrapuję samą siebie, zestresowaną i prawie utopioną w pustym zlewie, z blatu… a ja znowu panikuję, że ją coś przejedzie.

No ale przecież skurczysyńca ma skrzydła co nie.

Przysięgam, że potem parsknęła, serio. Przed odlotem parsknęła i mrugnęła do mnie. Ech, czas ptaków uczących się latać. Może sarny to nie dotyczyło, ta tylko spała w naszym gródku… Serio, budzi się człowiek, zaspany i ogólnie nie w sosie wygląda przez okno na brunatności, bo susza nadal, do tego zimno-wrzący wiatr, jeszcze bardziej suszący ten cały świat i… widzi pełnowymiarową, czytaj wielką, sarnę. Zwiniętą, z kopytkami, czy co tam one mają, pod brodą i brzuchem, z tym sporym brzuszkiem wystawionym do wschodzącego słońca, z pięknym pyskiem, ale po prostu niesamowitym. Wiecie, te brązy, podpalenia, jasności, szarości, czerń nosa i wielkie, ogromne oczy.

Nosz kurcze, co to ja Śnieżka?

Serio tak pomyślałam, gdy po kilku godzinach i już wyprowadzce Pani Sarny – żeby nie było, tak nie otworzyliśmy drzwi czy okna, by jej nie obudzić, nie wystraszyć, ogólnie łaziliśmy po domu jak najciszej… a i tak wiem, że się na nas gapiła. Za to mała wrona była najzwyczajniej wrzaskliwa. Nosz kurde no. Myślę, że może woda, może jedzenie, więc wynoszę jej i to i to, daję jej też przestrzeń, a ta do mnie przychodzi, przez drzwi tarasu… myślę sobie, może ranna, więc sprawdzam niemacając, a ona nic. A poem nagle wzlatuje, więc o co chodzi? Leci, wraca i znowu wrzeszczy, płacze i łka. Nosz nie wiem co zrobić, piersią nie będę karmić… W końcu chyba matka przyszła ją opieprzyć i nakazała lecieć za nią na pole. Serio tak to wyglądało. Omal nie trzepnęła jej w ten lekko opierzony, świeżutki łepek.

Poleciały… a ja chyba przemyślę kieckę i czarne włosy z wstążeczką.

A co…

Kamienie na Wyspie

Wyspa jest wciąż jeszcze największym skupiskiem stojących kamieni, czyli menhirów i im podobnych, w Danii. Oczywiście, że kiedyś było ich więcej, ale posłużyły do budowy zagród, domów i kościołów. Kilka spokojnie można wymacać w murach, jeśli nie zaczynacie dymić jak ja na poświęconej ziemi. Kilka z nich, jak Hellig Kvinde wyglądają jak prototyp Piety. Dla mnie ona zawsze będzie Pietą. Świętą kobietą, ale taką, która właśnie straciła dziecię. Która może wyciągnęła go z morza, a może przywieźli go na łodzi dla niej, by mgła na zawsze go pochować, w końcu grób obok, krąg kamienny lekko łódkowaty w zarysie, wysuszone, niskie trawki, piękny widok na może, zatoczkę kamienistą…

… wycięte drzewa.

To akurat wkurza.

Ta eliminacja drzew w okolicach Listed i Bølshavn mnie dobija. Ale nie ona. Nie ten kamień. Niesamowity, strzelisty, spiczasto zakończony. Nawet stojąc zaraz przy drodze, po drugiej stronie mając wielki dom zwyczajowo rodzinny, jeżeli położycie się pod nią, obok niego, usłyszycie wiele historii. Bo to symbol. Symbol kobiet, które tracą. Kobiet, które wciąż muszą żyć, trzymać głowy wysoko, ale też które są w żałobie. Żałobie, o której nazbytnią łkliwość i ckliwość się je tak często oskarża.

Uznaje za słabość.

Kocham ten kamień. Nie no, kocham je wszystkie, ale kilka z nich ma dla mnie większe trochę znaczenie. Duch Louisendlund, Kamień Chlebowy, Ten z Nexø… jest ich kilka. Zostawianie ofiary, zwyczajne pogańskie zachowania, ale jak postępować inaczej. One są częścią tej Wyspy, a może i nawet nią samą?

W sprawie czerwonych dróg.

Dlaczego o tym piszę?

Bo niewiele osób wie w ogóle o co chodzi, a w Listed i Bølshavn je znajdziecie. Te dziwne ograniczenia czerwone na obrzeżach drogi dwukierunkowej. Jak jechać? Środkiem, a jeśli nadjeżdża ktoś z naprzeciwka, wtedy zjeżdżacie na czerwone. Nie bójcie się czerwonego. Nie, to nie jest miejsce tylko dla rowerów, jak głosi jakaś dziwna, wytłuszczona przez dziwych blogerów wieść. Na górze kliknijcie w artykuł. Tłumacz pomoże, choć pewno się uśmiejecie, ale… warto wiedzieć.

Pogoda update… jest ogólnie mówiąc… dziwna.

Przede wszystkim jasno pieruńsko.

To akurat normalne w okolicach czerwca i lipca, ale męczy. Do tego bardzo dużo słońca ale i dziwne zachmurzenia, z których nie pada. Plus ten szczypiący, zimno-wrzący wiatr, który ma się na dniach wzmocnić. Akurat na czas rozpoczęcia lata. Jest trochę strasznie z tym brakiem wody, cofającym się morzem i zmęczonymi zwierzątkami. Z już brązowym zbożem i ogólnie wszelakim smutkiem.

Jest źle…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.