„Mimo suszy i całej onej słoneczności nadmiernej, no jakoś wyrosła. Wiecie, tak od butów, nogów, kiecki, korpusika, łapek, a potem PLUM i wyszła z ziemi i główka. Ona główka przynależąca do Lawendowej Babki, co doprawdy zaskoczyło wszystkich. Nie no, oczywiście, że Chowaniec podlewał lawendy, a Wiedźma Wrona Pożarta jak zwykle z nimi gadała, ale Babka?
Bo widzicie, według wszelkich legend, zapisków oraz wspomnień Pana Tealighta, Lawenowa Babka pojawiała się nieczęsto, ale też nie miała jakiegoś brutalnie i odgórnie narzuconego grafiku. Żadna z niej kometa, czy coś. Zresztą, kto by tam narzucał bóstwu jakieś ograniczenia. W końcu to żywioł, dodatkowo babski, więc wiecie, lepiej z nią nie zadzierać. A to, że jest niewielka, starowinkowa i przesłodka w swoim kapelusiku lawendowym, dobranej sukieneczce i kaloszkach, że ma w rękach i koszyk i niewielką parasolkę w kropelki, to niczego nie tłumaczy. I co więcej, niczego nie mówi o niej. Nie widać pamiętniczka, który ma w koszyku i małej szubienicy, kosy ze srebrną rękojeścią i obsydianowym grotem oraz…
Miętówek.
Oraz dużej paczki lateksowych ochraniaczy…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Co nowego w Svaneke…
Hmmm, chyba nic?
Nie wiem właściwie.
Dla mnie to zawsze taka dziwna inność, spacer po Svaneke. Wiecie, przejście się nad morzem, ten oszałamiający parking i latarnia w oddali. Pewno, że sprzedana i zmieniona na sommerhus. Ale wciąż bajka. Przespacerowanie się wzdłuż wybrzeża, przez port, przez tę przybrzeżną uliczkę, podziwiając kolorowe domki, wędzarnie, a potem ona… latarnia i plaża, która niegdyś była wszystkim a teraz jest lekko zapomniana. Nowy, zainstalowany w porcie ustrojstwo do skakania i drabinki wystarczą. No i w porcie od razu macie najlepszy sklepik z pamiątkami. I są w nim nowe magnesy… ból dupy, bo bida w portfelu. Co ja gadam, przecież ja nawet portfela nie noszę, bo nic tam nie ma.
Tak, jestem człowiekiem bez karty kredytowej, przyszłości i ogólnie śmieciem. Jak się okazuje dla wielu.
No ale, idźmy dalej.
Najpierw te uliczki wylotowe w kierunku na Nexø. Śliczniutkie z ogródkami, z kwiatami, kolorowymi domkami, ale już bez piekarni, która zostanie gdzieś przeniesiona… gdzie, się zobaczy. A teraz, zaskakując się dziwnie tymi wyciętymi drzewami wracamy na górkę svanecką. I tam znowu szał kolorów. Naprawdę warto. Pewno, że tą drogą dojdziecie do pomarańczowego kościoła, ale przecież to nie jedyny cud, w oddali niewielkiej majaczy też młyn, oraz cudowne miejsce/kiermasz z produktami… a teraz znowu w dół. Bo na głównym targu wciąż trwa targ. A tak, trafiło się nam w sobotę, więc mogliśmy się przekonać, że właściwie tutaj nic się nie zmieniło. Dziwne… kilka cudów ubyło, ale tłok autobusów, ludzi pijących, kupujących, oglądających, się miota. Ale przecież… jest szkło, więc teraz wróćmy głównym deptakiem do portu. I popodziwiajmy. Ten nowy zabawny markecik lekko ukryty, szkiełka nie do końca jeszcze otwarte oraz…
… kurnikowe bingo.
A niżej woda, kilka sklepików i może teraz zrobimy takie niewielkie kółeczko, uważając na samochody bo jak wariaty jeżdżą, a droga bardzo wąska, no i lody?
No co?
Posiedzenie w głównej lodziarni, tej najsłynniejszej to bajka.
Ich ogródek jest cudowny i chyba nieźle ostatnio odnowiony. A wróble to seryjnie skubańce tresowane mają!!! Oczywiście, że przechodząc obok pibermakera, gdzie po zmarłym artyście zostały ino cienie liter na ścianie smutno się robi, no ale… na czerwonym domku obok nie ma też wisterii… dziwne. W moim ulubionym sklepiku jak zawsze kwiaty, przyprawy, dobre ceny, ekologia i przekwitnięty niestety jaśmin. Ale idźmy dalej, najpierw do góry, jakiś cud architektury, pomniczek, galerie, a potem w prawo i w dół, tam gdzie czarna ławka przy brązowo-pomarańczowej ścianie, gdzie dzicz i nabrzeże, droga do Listed, gzie znowu ogródki, maciupkie domki, większe domki, wędzarnia, kolejna knajpka, armaty… niby można by już wrócić na parking, ale po co. Chodźmy nabrzeżem do małego portu. Popodziwiajmy niesamowite róże i sztukę w oknach.
I…
I naprawdę niech powali nas smrodek małego portu.
Żesz ja nie wiem co się tutaj stało. Coś jak płyn na niestrawność, ale w miętowym, mętnym, a nawet pudrowym kolorze. Kompletnie nieprześwitywalny. Na nim kołyszą się łódki dziwnie zaskoczone tym co się dzieje. Brakiem wiatru, brakiem wody z nieba i z morza. Tutaj uświadamiacie sobie, że Bałtyk to morze wewnętrzne. Kapryśne i poddane lądom. Zniszczone, ale walczące. Ale ten port? Serio… jakby ktoś wrzucił tabletki jakieś, czy coś, wsio mleczno-miętowe. Wsio dziwne.
Wsio nienaturalne.
Uciekam stamtąd.
Chyba mam już dość.
Właśnie dowiedziałam się, że na słynną wieżę, wiecie tego, co zaprojektował nie tylko oną Operę w Australijskich światach, nie można wejść. No serio? Można tylko raz na ruski rok. I to właściwie jak się załapiesz, a i wtedy kolejki straszne. Nie wiem czy kiedykolwiek się Chowańcowi uda tam wleźć, ale pewno będzie wciąż próbował. No bo czemu nie, co nie? No ale czas wrócić do auta. Jak myślicie, skusić się na fish and chips? Nie no, te kolejki z trzech wielkich autokarów pełnych polskich turystów mnie odstraszają. Człowiek jednak nienawykły do kolejek. Nie, chyba sobie daruję. W końcu były lody, co nie? I to czereśniowe… choć smakowały bardziej jak wiśniowe.
A w domu czekają młode ziemniaczki. LOL