„Właściwie, to trudno nazwać to zemstą. No przecież nie żeby coś robił. Znaczy robił, ale trudno to nazwać atakującą czynnością i tak dalej…
On przecież zwyczajnie sobie wisiał.
Na drzewie tuż przy jej domu, białym, z obrośniętymi ścianami, z balkonem zdobionym rzezanymi stworami, które nocą nawet nie miały zamiar opuszczać swojego miejsca i bezczelnie szczerzyły się do wszystkich za dnia, wystawiały języki i takie tam. Wiecie, jeśli je miały, bo przecież niektóre miały tylko głowy, inne znowu całe korpusiki, a jeszcze inne nawet nogi, a wiecie, jak z tymi z nogami bywa…
Dom był aż nazbyt wiekowy, na tyle by nie martwić się odpadającym tynkiem, obdrapanymi okiennicami, zaroślami, które zbudowały na jego posesji dziwny ekosystem, w którym zamieszkiwały wyłącznie Sprzedajne Licha. Jakoś widać nobilitowało je chyba życie tutaj, przy białym domu z okiennicami, bluszczem i onymi nierównościami. Z tarasem zarośniętym, pełnym różnorakiego ptactwa, kwiatami wkradającymi się nawet pod drzwi. Ale ona go kochała. Znaczy wiecie cały ten dom z jego starością, z jego cudowną niesamowitością. Ale też kochała muzykę. I wiecie, śpiewała, wysoko, mocno, z całego serca, płuc i takich innych tam… a on, on ją kochał nad życie, kochał właściwie od zawsze, ale nie mógł już dłużej. A ona, dla której poświęcił wszystko, naprawdę do końca, nie chciała śpiewać troszeczkę ciszej.
Nic a nic, więc…
To zrobił to.
Wiecie, zrobił coś, by nie słyszeć, ale też nigdy jej nie opuścić… widzicie, nie dość, że miała wzrost mniej niż niski, to na dodatek jeszcze bała się wysokości i wisielców, więc… chciał się trochę na niej zemścić, ale też nie chciał jej kiedykolwiek opuści, dlatego zawisł pewnego wiosennego wieczora. Wrzącego, gorącego, pełnego światła, gdy ona wyciągała swoje najwyższe noty.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Gorąco…
Bleee…
Tak, tak właśnie, nader dorośle reaguję na tą majową pogodę. Nie wiem dlaczego tak nas pali i czemu deszcz ZNOWU nie pada, no ale wiecie, nic z tym nie zrobię. Chociaż, może by tak jakiś deszczowy pląs na wysuszonej trawie? Tylko kurna tak na gołego to trzeba, a wiecie, że człek się spali od razu w tych bardziej gdziesłońceniedochodzi miejscach, więc może raczej nie? Ekhm, może Chowańca namówię?
Zawsze będzie na co popatrzeć.
Tak, po tylu latach nadal mi się chce patrzeć. I nadal mnie to kręci. Zresztą podobnie jest z Wyspą. Choć to trochę inne uczucie. Panika i totalny amok, zakochanie i szaleństwo. A może to nie jest tak inne uczucie?
Może?
Bo to przecież już sporo lat minęło. Zaskakujące, że jeszcze żyję? Chyba tak. Naprawdę. To, że przetrwał człowiek te wszystkie kłody pod nogi, ten cały syf i wszelaką degrengoladę, że uświadomił sobie, że to tylko ludzie i to często mniej wykształceni… gdy lekko pozbył się poczucia niższości, ale nie swych chorób psychicznych, to wiecie, jakoś zaczął to ogarniać. Może i nie umie czasem wyjść w domu, ale może popatrzeć w niebo. Tylko może nie teraz, bo kurde jakoś tak nazbyt jasno… Ciemność zapada tylko na chwilę i to dopiero po 22giej. Zaczynam tęsknić za oną mglistą szarością, ciężkością zewnętrznego świata.
Jak nikt inny.
Czasem podpatruję tych, co to się dopiero sprowadzili, pełnych nadziei, miejących pomysły podobne do naszych i ponoszących te same porażki, a potem wracających do domu. Bo wicie, Wyspa dla nich nie okazała się domem. Nie była czymś, co gdy musiałeś na kilka miesięcy ją opuścić, nawiedzało cię nocą i dniem, sprawiało, że łkałeś za drzewami, ulicami, lasami, a nawet drzewami, za plażami, morzem, nawet tym specyficznym smrodkiem. Może to właśnie jest dowodem na opętanie? Na to, że w Louisenlund czuję się jak w bazylice, niczym największy z akolitów, którzy naprawdę wierzą, i którzy wiedzą, że ich wiara jest namacalna. Może tak naprawdę nie można przybywać tutaj z oczekiwaniami, ale trzeba się oczyścić maksymalnie i pozwolić Wyspie siebie wypełnić.
Na nowo…
Katharsis i odrodzenie?
Może tak?
Bardzo wiele osób pisuje do mnie, że tak bardzo chcą się tutaj przeprowadzić. Że to ich marzenie. Zawsze się pytam: więc kiedy… i wtedy zaczynają się problemy. Bo dzieci, bo dieta, bo praca, pieniądze, rodzina szeroko pojęta. Bez urazy słoneczka, ale wy już jesteście w swoim domu. Tutaj możecie sobie przybyć na wakacje. To jednak nie jest wasze miejsce, jeżeli nie jesteście w stanie przetrwać ciszy, bezludzia, braku jedzenia wymarzonego, wszelkich dziwactw oraz spacerów.
Sorry…
Czasem wydaje mi się, iż potrzeba tutaj wielkiej desperacji, by przetrwać.
Przetrwać to, że w końcu ci uśmiechający się ludzie okazują się zadufani w sobie i dwulicowi. Dodatkowo mają o sobie wielkie mniemanie, ale słabe wykształcenie, no i jeszcze… ekhm, mają gdzieś i sztukę i ekologię. A przynajmniej większość z nich. A ci pozostali to gatunek wymierający, więc wiecie, ci do odstrzelenie. I jeszcze te wszelkie niewiadome, rząd, który a gdzieś ten kawałek świata i takie tam. A gdy pozwolicie się Wyspie opętać, to wtedy cała ta niesprawiedliwość strasznie was boli. Chcecie rozerwać grubego Niemca, który twierdzi, że jest u siebie – ale oni chyba tak genetycznie mają – i rzuca śmieci na drogę. Jakby nie mógł skitrać ich w kieszeni. Ale oczywiści to nam podwyższą podatki z okazji ekologii.
I te stare samochody.
Nagle dopadają was podatki, nagle na nic was nie stać, a oni rozpierają się w wielkich autach, starych autach – które nagle przestają być romantyczne i tak dalej, raczej zawalają wam drogę, gdy jedziecie do Netto, no i zasmradzają świat. Patrzycie na ludzi kupujących gigantyczne psy wkurzeni, bo te gówna większe niż ludzkie, a przecież by je wyżywić ktoś buli, dodatkowo jeszcze płaci podatek od psa – wysoki – a potem jęczy, że jego autystyczna córka nie ma zagwarantowanej przez państwo opieki.
I wszelkich udogodnień.
Tak, Duńczycy są nieodpowiedzialni i kochają być lepsi od reszty, ale też… żeby nie było, hołdują onej przymusowej równości. Wymaganej. Z jednej strony masz osiągać sukcesy, ale z drugiej się nie wychylać. Jak to pogodzić? Czasem wydaje się, że trzeba być psychicznym samotnikiem, jak ja. Naprawdę. Wtedy możecie zwalić na swój łeb i zwyczajnie uciec od ludzi. Bo przecież zakochaliście się w naturze, miejscu na Bałtyku, nie człowiekach. W ogóle nie w nich…
Gdy przełkniecie, że pensje tutaj nie są takie jak w Kopenhadze i że ludzie wciąż się to plują, gdy nagle zagrozi wam trzęsienie ziemi, a rząd postanowi zwalić nam na głowy odpady radioaktywne i trzeba walczyć… gdy w końcu przestaniecie słuchać. Będzie dobrze. Bo natura zdaje się wynagradzać wszystko. Tylko, że widok wyciętych połaci lasu tak bardzo mnie dołuje. Tak wiele wycinają, tak nic nie sadzą. I co gorsza, chcą budować tak, jak rząd zakazał – jedyny mądry pomysł. Wiecie, w strefie zalewowej, w miejscu, w którym czasem zwyczajnie fale są takie, że płyną sobie ulicami…
Lepiej po prostu…
… nie… już nie myśleć.
Nie tłumaczyć sobie niczego, tylko popatrzeć na dwa duże, tłuste zające marcujące, czy też raczej majujące się na polu. Piękne takie, wolne takie, cudowne… póki ich nie przetrzebią, no ale.