„Tak.
Właściwie wiecie, to była chyba w pełni, i zasłużona bardziej niż wybitnie, wina Wiedźmy Wrony Pożartej. Jej pudełko tekturowe z kolorowymi kwiatuszkami, obiecujące romantyczną, cudowną łąkę. I wiecie, złapali się na to, na ono pragnienie z przeszłości, chętkę mieli na dzikość i frywolność łachoczącą gołe nogi, na one biegania rosą skażone… no i jakoś tak to posiali. Rozrzucili je na świeżo poruszonej opowieściami ziemi, z której wyprowadziły się perze, trawy i pokrzywy. Aczkolwiek te ostatnie akurat wiecie, przeniosły się tylko pod lasek z tyłu Białego Domostwa, by nie przegapić tego, co się dzieje i dziać będzie… Jakby wiedziały.
Choć, czy pokrzywy nie wiedzą… wiecie, jak te brzozy i sosny…
No więc tak się zebrali, bo nasion sporo, pudełko jedno, więc porozdzielali je między siebie. Może i powinni byli zwrócić na nie uwagę, przypatrzeć się im lepiej, ale byli tak podnieceni samą wizją niesamowitej łąki pełnej kolorów, bzyczeń, dźwięków mniej lub bardziej opisanych i określonych, i barw skrzących i rosy zbieranej na mycie głowy mrówczej królowej i oczywiście zapachów… byli tak zaskoczeni tym, że mogą to wszystko mieć na zawsze, dla siebie tylko, jakby na własność, że nie przyjrzeli się im. Nie popatrzyli też na te, które upadły przy rozsypywaniu ich do garść, łap, skrzydeł i malutkich pojemników z liści babki polnej.
Nie zauważyli.
A przecież powinni byli… nie byli durną gromadą opętanych wizją wyznawców łączanej treści, ale tymi, którzy mieli marzenie. Choć może i byli tak naprawdę opętani? Choć może? Bo przecież miało być tak wiele. Miało być wzrastanie powiązane z czekaniem nie do końca tak słodkim, rozpoznawanie gatunków, nazywanie tego, co nieznane całkowicie, przypominanie tego, co gdzieś tam jarzyło się w śmieciowym DNA każdego z bytów tego miejsca…
Ale to?
Miały być kwiaty, pszczółki i cały ten jazz, a skończyło się na tym, że wysiali pole pełne studzienek. Wszelakich studzienek.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Szeleszczące liście, takie dziwne, takie suche… całkowicie niepasujące do tego, co wzrasta gdzieś nad nimi, bo przecież i pnie takie nagie dołem, dziwnie odkryte, a jak podniesiesz głowę, ten błękit, ta słoneczność, przenikające ciepło i jasna, świeżutka, niewinna zieleń. Jeszcze niewinna… ale i niejednorodna. Bo przecież nie każdemu zielonemu zwykły zielony, innym trochę bardziej zielony innym trochę mniej, a jeszcze innym dziwnie rdzawy, czerwonawy, winny nawet…
Są takie miejsca na Wyspie, gdzie las to pustka dołem i szeleszczenie. To dziwna otwarta przestrzeń, ale tylko dla tych nader niskich. Jakiś krasnali raj… a może po prostu miejsce, gdzie liście, te zeszłoroczne odpoczywają i prowadzą wszelakie nauki dla swoich potomków? No wiecie. Przedszkole, szkoła, a może i uniwerek? Kiedy tak naprawdę znikają? Kiedy do końca się rozsypują? Kiedy w końcu zmieniają się w siateczkę idealnych otworków, która zdaje sie być skrzydłem zapomnianym przez jakiegoś elfa… wiecie, kupił sobie nową parę i już nie chce tych starych.
A może… może to coś innego?
Ale co?
Dziwne są takie miejsca.
Jakby żywcem wyjęte z innego świata. Poukładane, niedopełnione. Takie wzbudzające urazę w moim horrorze vacui, który budzi się nagle i czuje się doprawdy głęboko obrażony. Jakby mu i matkę i babkę ubili, ale zapomnieli o onej wielkiej, cholerycznej teściowej. A takową ma. On, nie ja. Bo w końcu człek w sobie ma tego tyle, że czasem mu się wydaje, że jest tylko pojemnikiem na różne pomysły, marzenia, ale i, co dość przerażające, też i osobowości… i gdy tak staje w takiej pustce, one nagle wyłażą i domagają się uwagi. Jakby ona leśna, czy raczej wielkozagajnikowa, pustka dawała im silniejszą wolę.
Moc przebicia…
I ten zapach.
Zapach jesieni, który widać w ogóle w tym roku jakoś nie chce mnie opuścić i kamień, który się na mnie znowu patrzy. Łaknący smalcu, masła i słodyczy, a może tylko i wyłącznie krwi? Modlitwy, zaklęcia, dotknięcia i ofiary. Może tylko ofiary z opowieści, wyszeptanej historii, która będzie od tej chwili należała tylko do niego. Serio, gdy człek wsiąka w ryty naskalne, a dokładniej w one bardziej brązowe, czy też wcześniejsze próby wszelakiego opisania świata, lub tylko zaznaczenia świętości miejsc, sacrum-profanum, to jakoś rozumie to wszystko. Problem w tym, że rozumie mocno inaczej. Bardzo inaczej. Nagle logicznym jest piorun, kora, kamień, a nie nauki wpojone, nowoczesne wejrzenia w głąb wszelkiego jestestwa, nagle najlogiczniejsze jest zwątpienie i poukładanie sobie rzeczywistości od nowa.
Ale z zachowaniem współczesnych utensyliów higienicznych.
Oj bardzo!!!
Ale, to jednak wiosna, prawda… idąc plażą w stronę Balki, tudzież właściwie Balką do Balki, człek jakoś nie ma wątpliwości. Ilość Turyścizny na to wskazuje wyskokowo. Niektórzy nawet próbują wejść do wody, ale szybko uciekają. Za to łabędzi zatrzęsienie. Jakoś tak lubią na końcu Snogebæk sobie gniazdować, prać się i tak dalej. Czasem wyglądają jak dzicy, biali spiskowcy, sekta jakaś, która chce powiadomić o końcu świata, ale wciąż się waha. Albo lepiej, jacyś Świadkowie Wszelkiego Istnienia chcący uświadomić nam naszą małość, ale zdumieni głupotą rodzaju ludzkiego milczą… nieme łabędzie. Aczkolwiek syczące i atakujące.
Lepiej je zostawić, niech se spiskują.
Idźmy dalej.
Choć troszku dość naturalnie śmierdzi, bo i wodorosty i niski poziom wody. Wiecie, właściwie dziwne to, ale po raz pierwszy idę tą częścią plaży. Jakoś tak nie przepadam. Piasek tutaj nie tak fajny jak na Dueodde, a i ludzi cała masa w sezonie, no i płasko tak, w oddali Nexø, no i jakoś tak dziwnie. Ale w końcu musi być t piewrszy raz. jeszcze kwitną ostatnie owocowe drzewa i krzewy wszelakie, puchate pierwsze liście bawią się z wiatrem i nie wiadomo czy się zapiąć czy rozpiąć i w ogóle…
Słońce świeci mi w tyłek, więc przynajmniej tam ciepło.
Po prawej woda, po lewej garść domów na sprzedaż. Jakby ktoś był zainteresowany to kilka milionów minimum. Serio, jak chce się coś dobrego i ciekawego. Albo może grunt kogoś zainteresuje? Ktoś chętny na drewniany domeczek? Może jakieś preferencje? Bo widzicie, plaża zaorana… no dobra, pewno raczej pociągnęli broną i sprzątnęli wodorosty, ale wygląda jakby ktoś chciał sadzić. Może parasole, może maty, może dmuchane materace, a może tylko drzewka ręcznikowe? No wiecie, w końcu to przecież plaża, więc trza tematycznie. Nawet nie wiedziałam, że to tyle drogi takie iście. Idzie człek i idzie, te rysy na piasku coraz głębsze, nic nie kiełkuje, kaczki za to bawią się w najlepsze, łabędzie zostały w oddali…
W końcu docieramy do maciupkiego, podzielonego na dwie części ale i murowanego portu. Bardzo cuchnącego. Sztorm by im się serio przydał. I to sporawy, na przeczyszczenie. Kilka kamiennych, rybackich domków, a potem droga z powrotem, na parking. Między domkami letniskowymi mniej lub bardziej. Staruszkami i wypasionymi nowymi. Tymi prusomurowanymi i tymi zwykłymi, wiecie, jak to mawiali: komunistycznymi klockami. Ale są i takie mikroszałasy, że człek się zastanawia nad gabarytami tych, co tam sypiają. Ale i ville wszelakie z ogromnymi, wystrzyżonymi ogrodami. Najlepsze są oczywiście sosny strzelające szyszkami. Cudowne, pachnące. I te drzewka wszelakie kwietne i jeszcze względna cisza, choć Niemców masa.
No jak najazd jakiś! Sporo z nich przyjeżdża w miejsca znane, nawet swoje własne, inni znowu szukają tego, co wynajęli i gubią się w plątaninie ścieżek. Tu i tam skowronek, kosz, czasem szpak. Wrony oczywiście. I jakaś taka dziwna żarowość od tej betonowej ścieżki we mnie bije Piasek był jednak lepszy. Ale wrócić człek chce inną drogą. Obok domku z niebieskimi drzwiami i okiennicami, ale i czerwoną skrzynką i wiatraczkiem za deskowym, białym płotkiem.
Za tulipanami, zdechłymi żonkilami…
I nagle syreny się podnoszą i tyle ze spokojności względnej. Sięgasz po internet i po chwili wiesz co się pali… a raczej co się już prawie spaliło. Szybko poszło. Czy przypadek czy jednak za ubezpieczeniem? A może to jednak u nas taki sezon, bo co roku się dymią? Nie wiem, ale dźwięk syreny jest tutaj tak rzadki, iż zdaje sie być krzykiem uwięzionego gdzieś, smutnego, rozgoryczonego, niechcianego ale pięknego, egzotycznego ptaka. Miał spełniać życzenia, ale nie ta opcja, a samego piękna nikt nie chce… więc tak krzyczy. Rzadko, ale jednak wciąż próbuje powiedzieć, że wystarczy poprosić.