Pan Tealight i Arka Zwątpienia…

„Niewielka.

Właściwie tak bardziej rzeźbione pudełeczko, niż coś na kształt wielce czczonej skrzynki. Coś, co łatwiej schować, udawać że jest czymś innym, a może jednak tylko mu schlebiać, przy obcych twierdzić, że przecież to nic takiego. Żadnych bogów, żadnych za i przeciw czy też wszelakich: później będzie niebo… za to wiele wszystkiego. Dziwnych pytań, dociekań, wszelakich wykresów, ramek, tabelek. Za i przeciw, po co i na kogo, dla czego i dla kogo, w jaką stronę…

Może i malutka?

Może i naprawdę zbyt niska, nieszeroka…

Ale jednak Arka.

Coś, co musi istnieć, by mogło istnieć coś innego, coś, co wielu uznało za tajemnicę wielką, największą, wyjaśnienie religii, wiary uprawomocnienie i topienie ryjów nazistowskich. No co, Arka Zwątpienia kochała Indianę Jones’a. Wolno jej było. W końcu była sobą, a nie tylko i wyłącznie nośnikiem swojej zawartości, a gdy jeszcze się wcielała, umacniała w prawie człowieczym kształcie, była z niej całkiem porządna ciotka. Wiecie, taka jeszcze niestara, ale też i już niemłoda. Taka, która straciła większość nadziei, ale i umocniła się w wierze w samą siebie… I ona to wszystko miała. Na zewnątrz. Razem z czarną kurtką z ćwiekami i wąskimi portkami, lekko przetartymi na kolanach. Z tlenioną burzą włosów… i tym nadmiernym zapachem perfum, które rozsiewała. Z tym makijażem, lekko za mocnym, a może tylko przedawnionym. I tym uśmiechem, który nigdy do końca nie był pewien siebie. Wiecie, taka babka świetna, do rany przyłóż, co wysłucha, nie będzie oceniać, bo swoje przeżyła… z tymi wielkimi kolczykami, złotymi, rzucającymi dziwne refleksy na jej pudrowaną twarz…

Nie, w tej formie Pan Tealight nie mógł z nią przebywać. Nie, kompletnie nie, i w ogóle naprawę nigdy. Po prostu. Chociaż był przy jej narodzinach. Patrzył, jak wtłacza się w jej wnętrze to wszystko, co odbiciem jest teraźniejszości, przyszłości i przeszłości, spoglądał na Innych Mistrza, który zdobił jej ciemne wieczko w misterne tatuaże, dziarał one kropeczki, kreski, zawijasy, kwiaty i oczy, języki, uszy oraz wszelkie bestie o pokręconych łapach i ogonach zwodniczo łagodnych. Który dodawał złocenia, teraz pociemniałe lekko… jakoś, choć był jej Oficjalnym Strażnikiem, to jednak nie mógł, nie potrafił przebywać z nią jako… kobietą.

Gdybyście tylko słyszeli, jakie ona świńskie żarty opowiada!!!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Kredziarz” – … niezły. Zaskakująco niezły. Choć znowu zgadłam kto co i jak, to jednak… No i ta oprawa, ona powieść w czerni niczym znienawidzona szkolna tablica baziana cuchnącą gąbką.

Na naszej głównej księgarni właśnie reklamują tę powieść. Kredowe ludziki wspinają się po szklaności wystawy, do tego linia, tytuł, autor… wszystko takie skromne, a jednak przenikające. Tchnące onym pyłem, oraz dziwnym poskrzypem, gdy trafiła się kreda z gatunku niepylących. Pamiętacie te wynalazki? Niebrudzące kredy piszczące koszmarnie!? Ale przecież to nie o tym. Nie o zabawach dzieci, graniu w klasy, ale o zbrodni.

Przeszłości, która niczym w „It” wraca po latach.

Oj tak, podobieństwo w układzie treści jest znaczące, ale nie znajdziecie tutaj klauna. Ni legendy. Raczej zbrodniarza, który zbyt długo się ukrywał, i który w końcu winien ponieść karę. Ale kto nim jest? I czy przeszłość nie jest zbyt zamazana? Czy nie upłynęło zbyt wiele czasu? A może, może wszystko jest tak naprawdę aż nazbyt, zbyt boleśnie oczywiste i lepiej tego ni ruszać?

Tylko, gdy przybywa zwłok i duchów… chyba już nie można.

Powieść jest dobra.

Inteligentna, wciągająca, kłująca mocno czytelnika wspomnieniami własnego dzieciństwa – ekhm, jeżeli oczywiście oscylujecie w granicach potrzydziestkowych chyba? Ha ha ha! Ma bardzo dobrze nakreślone postacie, ujawnia oną dziecięcą naiwność nagle zniszczoną, rzuca nam w twarz ono zbyt szybkie dorastanie, wprowadza śmierć. Z jednej strony tak zwyczajna, z drugiej…

Naprawdę warto!!!

No i wolne.

Czy już wspominałam, że Dania bardziej święta od papieża? Mimo protestanckich napadów jednak do końca pozostała przecież pogańska, a jednak, kurcze, jednak święta wolne od pracy to te kościelne. Strasznie to intrygujące. Ale co tam. Dają wolne, to przeca głupio nie brać, co nie? Pogoda ma być podobno zmienna, no ale, tutaj jest zmienna cały czas. Dziś na przykład różnica temperatury między jednym a drugim końcem Wyspy to 18 stopni!!! No ale co tam… ja wolę chłodek.

Słońce wali jak szalone już drugi tydzień i przyznaję, że go nie rozumiem. Rąbany showman. Płacą mu, czy jednak naprawdę jest oną okrutną siłą, która pragnie zniszczyć ludzkość? Bo tak serio, niby mówią o nadmiernej aktywności słońca, ale mówią skąpo, za to o tak zwanej dziurze ozonowej przestali… chociaż, czy ja ich słucham? No wiecie, tych co mówią? A może teraz tyle tych coachów życia, że po prawdzie nikt już nie wie jak postawić zwyczajowy krok dalej?

No nic… wolne!

Czyli jak ja to mówię Wielkie Wniebowpierdnięcie. No sorry, życie codzienne w trzech językach sprawia, że człek śmieje się ze zbyt wielu rzeczy. Bardzo logicznych dla innych, ale nas… zabawnych. Zresztą „fart” w duńskim ma tyle znaczeń, że wiecie, ekhm, da się z tym coś zrobić nie tylko po angielsku.

No ale… wolne!!!

Co prawda tylko w czwartek, ale napływ ludności pozawyspowej został odnotowany, więc możliwe, iż spora część wzięła sobie wolne w piątek, albo wiecie, odpracują sobie to później. A może w ogóle. Podobno ludzie po czterdziestce powinni pracować tylko 3 dni  tygodniu. Hmm, no ja nie wiem, ale jak to tak, znaczy co mam robić, gdy nic nie mam robić, bo jakoś do mnie ten etos dnia wolnego w ogóle nie dociera.

No kompletnie, sorry!!!

Spacer! Tak, to zawsze działa, a praca po drodze! LOL Może nie natknie się człek na Turyściznę. A przynajmniej te jej głośne odłamy… gdaczące, krzyczące, śmiecące i wszelako wkurwiające.

Spacer…

Bo choć czwartek może lekko chłodny, ale wiecie, słoneczny i jasny, to szkoda skurczybyka zmarnować jakoś… tylko gdzie iść?

Coś zobaczyć znowu, w innej pogodowej odsłonie, czy może jednak znaleźć coś, co jeszcze nieoglądane, niemacane, niepoznane? Bo przecież wciąż mam chyba jeszcze jakieś tutaj takie miejsca. No musi być coś jeszcze, czyż nie? Musi musowo!!! Chociaż, może jednak zostać tutaj, w domu, pod czereśniami, które łkają białymi płatkami zmieniając mój zielony trawnik, w którym więcej mchu niż trawy, w coś na kształt wypasionego dywanu dla celebrytów.

Ale takim, po którym tylko ja mogę sobie połazić… choć czekajcie, może nie boso, bo jednak mrówki, kleszcze i tak dalej. Ech, te choroby odbierają człekowi każdą radochę. No nie, może jednak się skusić? Może? Albo wyjść… na plażę, między głazy, na klify, w górę, między drzewa… albo na skały, na gołe one, w ruiny wszelkich domów pozostawione przez one mityczne olbrzymy, czy też nad rzekę, ale jeśli tak, to którą wybrać. Jak wybiorę tę, to inna będzie zazdrosna i tak dalej, więc jak wszystko i wszystkich zadowolić? Może jednak miasto? Architektura i te sprawy? Albo wiecie, jakaś tam wyprawa do przybytku wszelkiej muzealności? Ech, chyba nie, w końcu większość albo droga albo zamknięta jeszcze, albo zwyczajnie głupio się tam czuję.

To co robić z oną wolnością dnia wolnego?

Przespać?

Szkoda jakoś. Za jasno. Za słonecznie… za bardzo denerwująco. Nagle człeka jakaś mania opada i nie, już wie, że z tego dnia nic nie wyjdzie. Musi sobie jednak z nim poradzić, bo dzień właśnie się zaczął. A człowiek choć zmienna istota, to jednak też i dziwnie podatna na naturę…

… więc może znowu w las?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.