Pan Tealight i Nazwij mnie…

„Przychodzili do niej też po imię.

Jakoś tak… jakby była jakąś dwunogą chrzcielnicą, tudzież Księgą Wszelkich Imion… a może i była? Przedwieczny nie do końca pamiętał, czy czasem czegoś takiego niegdyś nie stworzyli, a potem zapomnieli, bo w końcu jak można pamiętać o wszystkim? On jakoś od dawna uświadamiał sobie od czasu do czasu, momentami, nawet tymi dość radosnymi, tymi pełnymi kolorów, że nie pamiętał… nie pamiętał tak aż wiele. Ale z tym było mu łatwiej. Jednakowoż, coraz częściej zdawał sobie sprawę z tego, że większość z tego, co zapomniał, łączyła się z nią.

Jednak… czy dlatego do niej przychodzili?

Łapali ją w sytuacjach intymnych, gdy sikała za drzewkiem i tych, w których kompletnie nie była na myślenie o nazwach przygotowana… gdy naprawdę nie chciała z nikim rozmawiać, gdy serio nie chciała się z nikim spotykać, gdy naprawdę miała zbyt wiele nad głową, w niej i pod nią. Gdy wcale nie chciała rozmawiać. Mówić. Plątać się w słowach i mieszać zdaniami.

Po prostu nie chciała, ale oni…

Tak bardzo pragnęli być nazwani… mieć imię. Może i dziwnie brzmiące, ale ich własne, na zawsze. By sobie je wygrawerować na tabliczce przed domkiem, wpisać w annały, podać rodzicielce. By zwyczajnie spersonalizować swoją porcelanę, albo wiecie, wyszyć je sobie, wyhaftować na ręczniczkach… chcieli imion. Chcieli nazwy, określenia, a może i samego nazwiska? Chcieli, by je stworzyła i o prostu dała im początek, bo tak naprawdę, bo tak naprawdę to był początek.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Oficjalnie zaczęła się odwilż… chociaż akurat w tej chwili chyba znowu pada śnieg, ale już taki wiecie, deszczowy i mokry. Za to wczoraj… przyznaję, że wyłączyłam ogrzewanie, tak słonko dawało. Po prostu nie można było wytrzymać. Polazł oczywiście człowiek w oną dziwną pogodę pełną mgły i słońca, nie do końca świadomy tego, co może oczekiwać, bo przecież… bo przecież lód, no i one głębokości, te zaspy, mokrość pod nimi, te ukryte krzaki i wykroty wszelakie…

Idziesz ostrożnie i otula cię dziwna, świetlista mgiełka. Niesamowita, nadająca światłu dziwną miękkość, ale i nieokreśloność, która na zdjęciach wygląda jak gruby filtr wymazujący wszelkie zmarszczki. Zaspy poznikały. Wciąż jeszcze sporo śniegu, ale tam, gdzie go nie ruszano objętość zmniejszyła się o połowę, tam, gdzie go było niej znowu tańcują ranniki i przebiśniegi.

… więc przez pola. Bo dlaczego nie. Ścieżką oczywiście, łapiąc ostatnie sople na drewnianej szopie, wsłuchując się w ich przeraźliwie odliczanie. Bo to nie jest muzyka, nie, to coś bliższego zegarowi przyczepionemu do bomby, tudzież rąbanego zamachowcy, który w imię jakiegokolwiek boga zrobi wszystko. Byle ino był ten jakiś bóg, wiecie, bo bez niego nie ma zabawy. I bez obietnicy, którą podobno ów bóg przekazał. Dziwna ta wiara ludzi w ludzi, że do jednych bozie przemawiają, a inne olewają. Czy naprawdę niczego wam to nie mówi? O nierównościach, o boskiej przebiegłości i okrutności? No serio, nadal się na to wszystko łapiecie? A w drzewa nie chcecie wierzyć bo co, bo nie krzyczą? Ależ krzyczą bardzo, tylko że oduczyliście się słuchać…

Ale na razie jestem ja i mgła… ja i trzecia osoba, pierwsza i ta środkowa. Skończona boskość we wszelkich odmianach. A co? No kto mi zabroni? A nawet jeżeli, czy powinno mnie to obchodzić? Nie. Dlatego leżę w ostatnich śniegach i cykam i zaspy i lodowe rzeźby i kwiaty, a potem idę w morze… bo znowu sobie gdzieś poszło. Serio, ostatnio to morze coraz częściej gdzieś sobie idzie. Ja już nie wiem. Leziesz i leziesz i leziesz suchą butą daleko, coraz dalej, aż do skał zwykle otoczonych falami, do ostatnich lodowych cukiereczków, do tych głazów, które przypominają teraz gałki mlecznych lodów. Ale bez wanilii.

Czystych, nietkniętych…

Dziwnie tak stać w morzu i nie w nim. Na morzu i na nim? Na wodzie, nie do końca, na skale, też nie, bo pierun wie co to jest… czy tylko odchody, czy mieszanka skalna, czy jakaś pulpa, która stwardniała? Dziwne to, ale i fascynujące. Niesamowite. Piękne i tak rzadkie. Tak trudne, by złapać to, uchwycić kamerą…

A potem w port, mijając tych, którzy lubią moczyć się w wodzie z patykami. Akurat mają przerwę, więc popijają co mają, no przecież nie będę im zaglądać do kubków, coś zagryzają, śmieją się… a rybki czują już pod łuską, że nadszedł ich czas. Może nadszedł ich czas… no wiecie. Może i ostatni kuter zniknie z Wyspy za kilka lat, ale czy znikną ci ludzie w gumowych ciuszkach? Pewno nie. Nawet jeżeli niczego nie złapią, to jest chyba w tym staniu jakieś uzależnienie. W onym czekaniu, wiecie, chwyci, czy nie chwyci, złapie się, czy zerwie jednak… a może puścić rybkę?

A może…

W porcie prawa strona zdaje się być miniaturową rzeźbą Finlandii. Serio. Betonowy mur oplatają sople i lodowe plecionki. Jakby człek nagle pojawił się w tym magicznym, budowanym co roku hotelu lodowym. Po prostu baja. Niska może, wiecie, wyraziście miniaturowa, ale jednak ta biel, szklistość i śliskość… niesamowita. Ktoś wyrąbał wąską ścieżynkę, ale tylko do połowy, więc dalej… ślizgam się na sam koniec. Tam, gdzie woda i słońce wyczyściło beton ale jednak zostawiło sople i te niesamowite głazy. Oblodzone, na czubkach jeszcze obśnieżone… Po prostu niesamowite.

I te szczebelki…

Szczebelki, po których wsuwasz się w toń w letnie i ciepłe dnie i wieczory… ech! Widzieć to tak bardzo oblodzone, tak grubo wciąż zabielone, jakoś tak sprawia, że lato zdaje się być czymś dziwacznym. Czymś niemożliwym. I może znowu wróci zima? Może te kwiatki znikną? Może…

No dobra, wiem że nie, ale…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.