„Nie żeby Sklepik miał jakieś braki w wymiar wszelakich istot zapomnianych, sporadycznie wypożyczanych do powieści i filmów, czy też wiecie, legendarnych, ale jednak skórozmienni… ci prawdziwi, byli rzadkością. Ci którzy by się przemienić w swoją zwierzęcą postać musieli narzucić, lub w przypadku Koniowatego, wczołgać się w lekko mało ładnie pachnącą skórę. Tak naprawdę było ich tylko pięciu. I wszystko faceci. No dobra, kiedyś była babeczka, co to jej chłop pociął łabędzi płaszczyk, ale Wiedźma Wrona Pożarta jej pozszywała szatki i kobieta odeszła odnaleźć mityczne Szczęście W Swoim Życiu.
Wiecie, to coś, w co inni wątpili wciąż…
Był wspomniany Koniowaty, Wieprz, Jeleń, Słoń i Wieloryb. I w dziwny sposób wszyscy jechali rybą w ludzkich postaciach. Ale kto by tam ich wąchał. Każdy w skórze prawdopodobnie człowieczej, o której pochodzenie nikt się ich nie pytał… bo widzicie, w końcu skórzomienni, więc jak można być pewnym, że to ta, w której przyszli na świat? A może zmieniali ją co roku? A może co kilka lat? A może naprawdę narodzili się szczeniakami, świniątkami… Jak mogli być pewni? Ale przecież nigdy nikt się nie zapytał. Zawyczajnie przyjmowano to, że byli ludźmi, w te czy inną stronę. Mężczyznami, kobietami, ale jednak nie do końca. Zawsze tęskniącymi za morzem, jeziorem, niebem, przestrzenią lasów…
… polami?
Skórozmienni istnieli, ale było ich tak niewielu, że… czy ona też była jednym z nich? Może i tak? W końcu zawsze były te pióra. I dziwne spojrzenia psów, które ją mijały, niektóre nawet były zdecydowane by zrzucić skórę, ale ci ludzie dookoła.
Nie, nie mogły sobie na to pozwolić… nie one… ale czy ona mogła? Spoglądały na nią mokrymi oczami, trącały nosami, lizały dłonie, chciały iść za nią, ale musiały wrócić do właścicieli. Ona też. Jakby nie należała do siebie samej, tylko do tych piór, zawsze dookoła niej, w niej, na niej; do onych wron. Szarych i czarnych…
Czy ona też…
Czy jej szata została pocięta?
Czy nigdy już nie poleci?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Pogoda szaleje, ludzie szaleją…
Turyścizna plącze się po ulicach, ale nic to. W końcu można dostać grypy, co nie? Czemu miała by nas ominąć? Tak po prawdziwe, to przez brak bodźców jesteśmy jak gąbeczki czekające na każdego bakcyla. Odporności załapiemy dopiero jakoś w sezonie, ale ona zwykle przed wiosną odchodzi, więc…
No nic.
Po tej stronie Bałtyku kicha się jak wszędzie indziej… chyba. Chociaż nie, powinno się kichać bardziej ekologicznie nie marnując chusteczek, no wiecie, te podatki, no ale ile można tak w rękaw? Ech… niegdyś były chusteczki takie śliczna, na brzeżkach często na szydełku koronkowane, prasowane, dla dzieci w zwierzątka, wszystko of course bawełniane, no wiadoma sprawa. Co się z nimi stało? Dlaczego nikt ich nie reklamuje? Na przykład matki robiącej takie dla dziecięcia? Babci przypominającej sobie niezłe haftowanie z dzieciństwa? Ekhm, albo siostry, która odkrywa nowe powołanie?
Chwilowo największym hitem są nadal byłe nowości w Søstrene Grene, wykupione oczywista na pniu, no i to, że w Lidlu mają być lampki w kształcie jednorożców. No co… każdy ma swojego bzika i tyle. Bez urazy, ale z polarnymi misiami nie robią. Nie mam pojęcia dlaczego. Brutalny świat i tyle!!! Trza się cieszyć z tego co jest. Z mew i wron, sikorek czasem albo rudzików, których tej zimy jeszcze nie widziałam, no i kosów oczywiście. Te to dopiero są aparaty! No serio!!! Zamiast latać, skakają, podbiegają i tak dalej. Nauczyły się w końcu włazić do karmnika, ale zawsze istnieje problematyka ich tam utknięcia. Lepiej jak trzepoczą się przy i wyłapują ziarna z pojemnika.
Serio! Ech, ptaszki!!!
Można się na nie gapić godzinami!!!
Znowu wiatr, deszcz, a nawet i może mróz się zrodzi… i to podobno do marca ma nas trzymać. Wybaczcie moje zwątpienie, ale jakoś dla nas one prognozy pogody to sprawdzają się gdy im się podoba i tyle. Albo gdy Wyspie się chce być kontrolowaną. Albo chociaż takową udawać i tyle…
Ale na spacer i tak warto wyjść. Nawet jeżeli tylko przejdziecie się pomiędzy Netto, Lidlem a Kvickly. Nogi odpadają, ale za to dostaniecie w jednym pomidory, w drugim ekologię, a w trzecim sałatkę. No i ogórka. Czy też kurczaka, który salmonelli na oczy nie widział, bo wiecie, u nas one widują. Tylko, kto wpierdala kuraka na surowo? Oczywiście, że pamiętam czasy tatara… ale to było odlotowo dzikie!!! Dziś bym już nie. Oczywiście, że nie. Przecież od 2004tego ja nie… ech, ckni mi się za dzikością.
No ale spacer miał być?
Co tu wybrać? W końcu mniej błota, to jakby dostępne mamy wszystko, więc… aaaa, wróć, zapomnieliśmy o grypie. Chłopa mi rozłożyło na amen, no przecież sama nie polezę. Z prostego powodu, ktoś kawałek musiałby mnie podwieźć. Hihihi… okrutna kobieta. Ech, nie ma we mnie poprawnej małżonki, ale poprawne małżonki w Danii nie istnieją. Nie oszukujcie się. Choć wciąż życie na kocią łapę nazywa się byciem po polsku, to jednak posiadanie dzieci każdego z innym gościem, zdrady i wszelakie matactwa, olewanie żony, zostawianie jej z dziećmi i wyprawianie się na narty…
Wot norma!!!
Zastanawiam się, czy coś takiego jak rodzina będzie jeszcze niegdyś możliwe. No wiecie? Czy rodzina, niegdyś dumnie zwana najważniejszą, choć najmniejszą komórką społeczną, da sobie przywrócić wysoki status? Jak myślicie? Bo choć tu miejscami zdaje się, że ona być może, to potem człek zderza się ze ścianą. Jak te mityczne 3 lata, po których klepki ci spadają z oczu i widzisz Duńczyków takich, jakimi są naprawdę…
I odbiera ci nadzieję, głos, oraz wszystkie pęta zrywa. Musisz przecież być jak wrony, tak? No nie można inaczej…