Pan Tealight i Śnieg…

„Spadł.

Najpierw oczywiście snestormował się lekko, pływał poziomo, jakby cała Wyspa była jego wielkim akwarium, w którym nic nie poruszało się z góry na dół. No, chyba że ktoś by śnieg dokarmiał, no ale… jednak nie. Nie żeby Wiedźmie Wronie Pożartej nie przyszło to do głowy, bo przyszło, zatupało, swoimi buciorami ośnieżonymi jednak nie zabrudziło dywanika, tylko zostawiło je przed drzwiami i wiecie, założyło kapcie co to je miało w kieszonkach kufajki… ale jednak się nie dogadali, więc wiecie…

Spadł.

Przez pierwsze dni właściwie tylko mamił, unosił się w powietrzu, ale nie zostawał na dłużej, jakby ziemi go odpychała, zielona trawa nie chciała, rozmoknięte ścieżki nie przyjmowały. Podskakiwał, ale jednak w końcu, pozbawiony wiatru, połechtany temperaturą obciągającą zeru, opadł. Ale nie na całą Wyspę. Nie, no to przecież byłoby całkowicie za łatwe. Kompletnie zbyt proste!

Nie, on musiał wybrać sobie miejsca i tam osiąść miękko, pewien tego, że mu nazbytnio nie będą przeszkadzać. Najpierw szybko zniknął zaledwie pod dniu czy dwóch, potem znowu nadeszło ciepło, a potem postanowił, że dość tego…

Śnieg.

Opadł na las i pola, na mało uczęszczane ścieżki i na tych którzy chcieli. Bo wiecie, można sobie zastrzec, że się sobie nie życzy śniegu. A taki mamy świat. Jednych orają i polewają płynną kupą, a drugich zaśnieżają. Wiedźma Wrona Pożarta tego nie rozumiała do końca, wkurzała się, bo zieleń psuła jej zdjęcia, no ale… cóż mogła na to poradzić. Wolność przecież mają podobno… tylko czemu wolność Wiedźmy Wrony do śnieżnych połaci była tak ograniczana? Hmmm?

Ale go miała… Śnieg.

Niby nie były to zwały, ale mogła się nasycić. Pomiędzy drzewami, nawet na gałęziach. Zapatrzeć się w zamrożone liście na stawach i jeziorach, po prostu zatopić w kupkach białości, zapatrzeć w one kolorowości, które nagle się jej ukazywały dzięki słońcu, po prostu być z Zimą… i jej popisowym numerem, jakim był…

Śnieg.

Spadł.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

I minus sześć?

Serio?

No nieźle!!!

Gratulacje.

Może i ten mroźny tydzień mija, według pogodynek wszelakich, ale co jak co mieliśmy trochę śniegu. Co prawda bardziej na środku Wyspy i trzeba było go naprawdę szukać, ale jednak… był. Śnieg. Prawdziwy. Cudowny i lekko taki rustykalny chyba… prawdziwy. Może i przebijały spod niego na polach zielonki, może i trawnik u nas nadal zielony, może i nawet szron go nie ruszył, ale…

Śnieg.

Wszystkim się wydaje, że przecież Dania, że północ, więc powinno być zimno, a jednak… sorrki miśki, ale jest dość ciepło. Nawet jak wieje, nawet gdy wiatr przejmujący gryzie wszystkich w co popadnie, to jedna to wciąż nie jest to. Naprawdę. No i rąbane przebiśniegi mają się w najlepsze, ale ranników jakoś mniej. Jakby może coś podejrzewały, czy coś? Jakby wiedziały więcej? No nie wiem, ale przebiśniegi są. Ech, czy to oznacza koniec zimy? Ale one są właściwie od stycznia!!!

Podobnie jak zeszłoroczne liście, które wciąż nie zbutwiały.

Dookoła wciąż wilgoć i wszelaka mroźliwość, więc uważajcie ze spacerami, ale jeśli traficie na dobry moment i ukryjecie się we wnęce przy molo/porcie zwanym Nordhavnem, to możecie zobaczyć niesamowite zjawisko. Lodowe różyczki skupione wokół wszelakich traw i innych cudów. Lodowe piękności, które unoszą się kilka centymetrów nad poziomem morza. Spokojnego, cudownie błękitnego… i w tym momencie facet z młotem pneumatycznym i wiertarką pewno w jednym, zaczyna napierdalać, bo podobno dostali kasę na naprawę tego, co się spsuło, więc ostro pracują, ale… ja chciałam mojego spokoju. Spoglądania na one płaskie morze, w najcudowniejszym odcieniu błękitu i te kamienie suche, szarawe, niczym grzbiety zatopionych golemów, których jeszcze nikt nie wezwał, więc wciąż czekają…

Przyznam się, że wykorzystałam ten tydzień.

Naprawdę…

Widzicie, ostatnio u nas ze słonkiem dobrze nie było, co jest dość dziwne u najbardziej nasłonecznionej Wyspie tych regionów, no ale… zmiany targają całym światem, więc i nami. Nie było sopelów, nie było też wielkich wiatrów, które stworzyłyby te niesamowite formacje lodowe… szkoda.

Ale ten spokój morza… wiecie jak to działa na człowieka. Jakby coś głaskało mnie od środka, przytulało i obiecało, że serio wszystko będzie dobrze i okay. I ogólnie mówiąc nie ma się czego bać. I te kamienie… ale i w lesie, tuż przy stawie zamrożonym bardziej niż ostatnio jakoś tak spokojnie. Gdyby tylko nie ta gnojówka?!!! Niech nie ktoś objaśni, czy oni serio chcą wywołać u nas podwójny okres wegetacyjny? Oranie przy mrozie, gnojówka wylewana teraz?

Czy ziemia już nie odpoczywa?

Ale nic to, bo są drzewa. Przetrzebione, ale wciąż jeszcze jednak są tutaj. Wciąż jeszcze niektóre się trzymają. Choć wycięli tak wiele. Wiem, że podobno zasadzą, ale te gołe połacie Almindingen sprawiają, że czuję się oszukana po raz kolejny. Bo wiecie, w końcu miała być ta ekologia – i podatki zdzierają z nas na nią takie, że nie stać już nas ni na ciepło, ni na cokolwiek innego – wydaje się, że z tej kasy robią coś, o czym nie mamy pojęcia, no ale… kto zawetuje? Nikt… No to drzew mniej, skały się jeszcze trzymają, ale jak długo? I ludzie… coraz bardziej przygnębieni.

Nawet mój Listonosz.

Wyspę czekają wielkie zmiany polityczne i socjalne. Co gorsza spora część znowu zostanie zwolniona, robotę jak zwykle dostaną ci ze stolycy, a my… no wiecie… Ci co się sprowadzili szumnie z powrotem na matczyną orkę… po cichu wracają. Już nawet Wyspy Owcze jawią się lepszym rajem!!! Serio? Przyjdzie kolejny sezon, ciekawe co zastanie Turyścizna? Brak natury i zamknięte sklepy? No na razie tak się szykuje, ale z drugiej strony… i przyjezdni wolą kupić to, co made in China, niż coś miejscowego, więc po co się starać? Czy to myślenie depresanta?

Ależ ja jestem depresantem.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.