Pan Tealight i Możliwości…

„Było ich naprawdę tak wiele.

Prawa i lewa, góra i dół. Stanie, siedzenie, kręcenie piruetów, albo wprost przeciwnie, coś na kształt kompletnego bezruchu… bo przecież można było wybrać. Ale nigdy bez konsekwencji. Bezruch obarczony był tym, że cię przestawią, przerobią na coś innego, albo ktoś sobie weźmie i wiecie… lepiej nie myśleć.

Właściwie przecież możliwości jest tak wiele. Ta czy tamta, podebrana temu czy tamtemu. A może jednak zwyczajnie tylko pożyczona? Wiecie, no na chwilę. Właściwie każdy krok, mrugnięcie oka, siąknięcie nosem w odpowiednim momencie. Tak ich wiele. A każda kusząca, a każda jakaś taka intrygująca. A zresztą, o większości przecież i tak nie myślisz, idziesz jak droga prowadzi.

Nie decydujesz…

Może decyduje ktoś inny?

Może?

Ale nie możesz powiedzieć, że nie istnieją… Możliwości. Malutkie i większe. Zwykle kolorowe, włochate i z cudacznymi pokręconymi, różnorodnymi uszkami i puchatymi ogonkami, no przesłodkie… Pakowane po sześć i dziewięć, ale jakoś nigdy nienabywane. Jakby nikomu nie zależało.

Jakby… nikt nie miał siły, by po nie sięgnąć. Jakby trzeba było teraz każdemu nałożyć w pucharek z posypką i srebrną łyżeczką, przewiązać kokardką nóżki, by nie schłodziły onych nieprzywykłych do wyborów paluszków i… błagać?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

I znowu nagła cisza po wichurze.

To jest zawsze dziwne.

Cisza.

Przejście od: klekotania, poruszania, wiania, wycia, pukania, stukania, macania ścian, ruszania dachem i wszelakich podobnych dźwięków i oddźwięków… do nagłej, zstępującej niczym one aniołów zastępy w swych lekkich sandałkach i szatach nieszeleszczących, i sandałkach, no na pewno miękkich sandałkach, czy czymś w ten deseń, wiecie, w stylu gladiatorów takich? No czemu nie? Że nie pasują do długich kiecek? A może moda w niebie teraz jest na krótsze? Chociaż przy braku bielizny… że skąd wiem? A widzieliście kiedyś aniołki z pieluchami i gaciami? Bo ja nie. Jak już, to każdy może sobie chmurkę osobistą nosić z frontu, no nic innego nie wymyślę…

Mniejsza z aniołami, przerażają mnie… jak cisza.

Cisza może być przerażająca, bo nawet ptaki zdają się milczeć. Jakby je wywiało, czy coś? Albo te cholernie długo zstępujące anioły tak zgłodniały, że opędzliły wszystkie w podręcznym KFC? No co? Mówiłam, że im nie ufam… ciszy też nie ufam. Cytując pobieżnie, no wolę jak jest trochę mniej cicho. Wiecie, cicho, ale naturalnie cicho i tyle. Wiaterek, trochę szumu skrzydeł i takie tam.

Ale nie anielskich!!!

Kurcze, a może to ich wina, ta cała cisza? Cisza sprawiająca, że niby łeb pęka ci trochę mniej, ale jednak wciąż pęka, lecz nie masz na co zrzucić, więc… więc nie do końca jest okay. Naprawdę.

Dziwaczne ocieplenie wydobywa kolejne roślinki z ziemi i człek oczywiście zaczyna się zastanawiać nad skoszeniem trawy. W styczniu. Nosz przecież nie dadzą nam spokoju w tym czasie ocieplenia klimatycznego…

No dobiją człowieka.

Ale nic to.

Niech tylko słońce wyjdzie, to pójdziemy znowu na spacer, bo przecież czemu nie? W końcu świat dookoła wciąż pusty, sezonu nie ma, spotkać człowieka to serio niechętny cud, bo jakoś tym, którzy tutaj zostają podoba się ona samotność. To jest chyba to coś, co sprawia, że ci decydujący się latem na to, że zamieszkają tutaj na zawsze, że Wyspa stanie się ich domem – i mają na to kasę oczywiście – uciekają. A tak, spotkałam takich wielu. Najpierw im się wydaje jedno, a potem uciekają do pierwszego większego hipermarketu i błagają o kuter na kontynent.

Serio!!!

Spotkałam takich sporo. Jedni chcą od razu. Mogą, wydaje im się, że mogą, bo przecież tu świat taki sam, bo przecież to Dania, czyż nie? No i ludzie są tacy milusi. I w ogóle. Nie, nie będzie im brakować jedzenia i zamieszania i w ogóle… Ci wymiękają najszybciej. Zamiast przeczekać załamanie pierwsze, drugie i trzecie, wracają do domu. Bo nagle się okazuje, że był on gdzieś indziej. Ale… po nich są ci przygotowani. Czasem nawet znają już język. Dla nich świat, o którym się uczyli i który zwiedzili – w znaczeniu innych części Królestwa – wydaje się być znajomy i otwarty. W okolicach trzeciego roku – jeśli dotrwają – po prostu stykają się boleśnie z tajemniczą ścianą i tracą złudzenia. Teraz albo przetrwają albo nie. Albo im się uda, albo są z Niemiec i mają wszystko gdzieś. Bo Niemcy jakoś naprawdę mają wszystko gdzieś. No i…

… i są jeszcze ci planerzy. Wiecie, co to najpierw się będą przygotowywać. Przypływać tutaj prawie co roku. Składać kasę, wychowywać dzieci, planować emerytury… a potem znajdują sobie inną wyspę i tyle. Ci są najgorsi. Uznają się za znawców Wyspy, bo przecież są tutaj co roku. Ślepi na zmiany, jakoś tak żyją w dziwnym, agresywnym świecie… wkurzają mnie, serio. Już wolę tych pasjonatów, co to są zadowoleni z miejsca, w którym mieszkają, a Wyspą się pasjonują i mają jej fotki na swoim koncie na Instagramie – Niemcy głównie. Serio… naprawdę ich rozumiem.

Są jeszcze fanatycy… ale to ja! LOL

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.