„Właściwie nie do końca podatek i właściwie nie do końca dotyczący wyłącznie wszelakich ptaszków… szczególnie tych zimowych. Tych wiecie czarnuszków i kolorowych cudowności, onych wszelakich dźwięków i głodności… Tych maluszków zmarzniętych, chociaż przecież pogoda była aż nazbyt znowu dziwacznie ciepła. Tych sikorek i wróbelków, oraz niesamowitych rudzików, no i wron. No przecież jak bez wron. Bez nich się nie da!!! I mew… bez nich może i by się coś tam dało, ale kto niby je o tym poinformuje? No kto taki odważny?
Ale, że o co chodziło?
A widzicie, o wszelakie nawożenie.
Chodziło o wszelaką sralność, kupkowalność i bobkowalność ptaszkowatości. No bo waliły nieźle i porządnie. I to wiecie… po tym dziwnym, sklepowym żarciu, którym wszyscy je karmili. A ono było co najmniej popaprane. Jak nie toksyczne. Nie oszukujmy się, większość ptaszków wcale nie chciała tego świństwa w zielonych, dziurawych woreczkach. Unikała go, spoglądała na nie podejrzliwie.
Ogólnie mówiąc…
Źle było.
Ale, że w TV mówili, iż tylko to, więc ludzie po prostu im się poddawali. Jakoś tak zwyczajnie. Nie gotowali, nie dzielili się odpadami, bo przeca zwierzątkom wsio szkodzi. Kurde… to co w takim bądź razie ludzie jedzą? To jak to jest? A może jednak to zmyłka? Bo śmietniska zawsze były pełne ptaszyn…
Ale… chodziło o kupy!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Sypiemy się…
Tego nie można już ukryć, zakryć, udawać, że się nie dzieje. Po prostu nie można. I sorry, ale już nawet nie chodzi o budowanie domów na piasku, co biblijnie uznane jest za głupotę… nawet biblijnie. Już nie chodzi o tę totalną wycinkę drzew, obsuwanie się ziemi dotąd przez nie trzymane, posmarowanie temu, czy tamtemu żeby pobudować sie bliżej… bo wiecie, te widoki!!! Widoki muszą być. Już nawet nie chodzi o rozkopane drogi, które takimi pozostają przez cały rok…. Chociaż czasem mi się wydaje, że oni zasypują to na noc, a potem odkopują znowu w ciągu dnia. Serio, coś się dzieje. I nawet nie chodzi o koszmarny stan dróg dotąd uchodzących za pomysłowo atłasowe. Nie… już właściwie nie wiadomo o co chodzi. O kolejne problemy, śmierci, o kolejne upadki, o nadzieje, które rzuca się ludziom w twarz nakazując: bądźcie hygge, bo my teraz to sprzedajemy na kontynencie. I tak ma być…
Już nie wiem o co chodzi.
Gdzie człek się nie obejrzy, to jacyś ludzie o coś się kłócą, żrą, puszczają im nerwy. Najnowszy problem to to, że ludzie nie myją się w publicznych – tak mi się wydaje – toaleto myjniach. No wiecie, po siłowni – chyba – artykuł był tak dziwacznie skonstruowany, że wyszło na to, że nawet jak się spocisz w drodze do sklepu, to powinieneś mieć przenośny prysznic i wiecie, tak publicznie się szlauchnąć. Jak po prostu… jak ktoś chce się śmierdzieć po siłce jadąc do domu, to czemu nie. Już pomijam kwestię grzyba. Lepszy własny znany, domowy grzyb niż coś wiecie, coś takiego obskiego spod siłowej kąpielowni.
Rozumiem ludzi, którzy nie chcą się kąpać w publicznych przybytkach. Rozumiem też dzieciaki wstydzące się swoich ciał i ubierające jak najwięcej na plażach, gdzie niegdyś po prostu wszyscy szli do wody Full Monty!!! No bo wiecie, plaża wielka, morze wielkie, tłok nie istnieje – poza plażami dziecięcymi, ale w tamtych czasach, jakieś 20 lat temu kąpanie się nago z dzieckiem nie było niczym dziwnym – więc czemu nie? Po chój zakładać te plastikowe wdzianka, które co prawda schną szybko, ale odparzają potwornie. Ciało nie oddycha, kompletnie nie absorbuje witamin i minerałów… ale, skąd te wstyd? Szczególnie u młodych? Czy to tylko strach przez YT, wiecie nagrają cię, puszczą w eter i wyśmieją… też byłam bullingowana, więc wiem jak to jest jak ci przylepią stygmacik. Jebaną szkarłatną literę. Na szczęście mnie często przeprowadzali, ale wspomnienia i strach przemieniły się w dorosłego z zaburzeniami takimi, że lepiej naprawdę w nie nie wnikać ino od razu prochy dawać!
Właśnie! Gdzie moje prochy?!!! Żesz cholera jasna!!!
Czyli wiecie…
Ale nie no, oczywiście wciąż jesteśmy najpiękniejszym, najcudowniejszym miejscem na ziemi z ludźmi tak szczęśliwymi, że z tego szczęści wylizują wszystkie maciupkie pojemniczki z próbkami alkoholi w każdym sklepie, a kupują najtańsze. Bo wiecie, znowu zwolnią 400 osób, ponad właściwie, bo o pocztowcach się nie mówi. Może przyjmą kilka setek, ale to tylko MOŻE!!! Na niecałe 40 tysięcy osób mieszkających tutaj na stale – sorry, ale wierzę w to, że są tutaj zameldowani, ale że mieszkają cały rok, nope never!!! Wystarczy przejechać się wieczorem. Popatrzeć pod iloma domami stoją auta na niemieckich numerach, bo przecież oni mogą sobie kupić domek, jak wykażą miłość i przyjaźń i będą mieli znajomości, ale nie korzystają z nich przez cały czas, więc… tak serio. Ni kutrów na wodzie, kilku rybaków i cebula z ziemniakami w piekarniku, bo każde inne warzywo sprowadzane spoza Wyspy – a innych nie ma – śmierdzi.
Po smrodzie, który zafundował mi zagramaniczny kalafior, ja przechodzę na wiekuiste żarcie pyr z Odensee i ekologicznych cebul z Jyllandii.
Że mnie w końcu wywalą z ukochanej Wyspy za narzekanie?
Cóż, mogą nie zdążyć, bo jak nic mam ochotę palnąć sobie w łeb. Jako jednostka nie tolerująca głupoty i bezmyślności, ja już nie mogę. Ale kto i tam broń da. No a z takiej dubeltówki, nawet jakby mi się udało sterroryzować gołymi cyckami jakiegoś rąbanego jegera – no tego tam, myśliwego – to i tak jest to tricky tak se strzelić celnie. Podobno ciągnie się dużym palcem za cyngiel, ale ja jestem krótka, więc może mi nie wyjść.
A może jednak?
Czasem się zastanawiam, czy jest dla rodzaju ludzkiego jeszcze jakaś nadzieja i wszystkie badania, znaki raz pierdnięcia wskazują, że nie ma, więc chwytajcie chwilę, moment, bawcie się, bo to się rozpadnie. Zaryje ryjem i obstawiać można ino twardość betonu ze żwirkiem po milionach kotów. Ja stawiam na zróżnicowanie. Wiecie, żeby były fajne znaczki…