Pan Tealight i Wiedźma w mieście…

„Indianin był w Paryżu… był chyba taki film. I jeszcze o miejscowych nagle wyrzuconych w wiejską smelly przestrzeń. Były takie numery, więc nie była pierwsza, ale jednak… kurde, tylko ona mogła odwalić takie numery!

No serio.

Zaczęło się jednak od bujania. Oj tak, nigdy jeszcze tak nią nie bujano, nawet jak ją bujali, to jednak nie tak, wiecie, nie jak ten prom. To morze. Jakby za wszelką cenę chciało pokazać, że może. Najpierw z boku na bok, potem z góry na dół, przodek, tył… dwie aviomaryjki. Trochę benzodiazepiny, bo przecież przerażenie ogromne… powinna była założyć słuchawki, ale nie miała siły… Gdy już wsiedli w autko, gdy już mogli zejść na zwyczajowo mnie ruchawy ląd poczuła ulgę.

Wielką ulgę.

A potem musiała po prostu dotknąć ziemi. Połazić, pomacać, nabyć stenbuka i muminka. Bo przecież rozrzut można mieć wybitnie fatalny jak to drzewiej mawiali. No i jeszcze oczywiście łosia. No bez łosia się nie ruszy, co nie? Nie może!!! I jeszcze misia na choinkę, która dzielnie wciąż stała i którą Chatka bardzo kochała… i migdały – ohydne… a potem byli już tylko ludzie. Dużo ludzi i świateł i zaczęła się trząść jak ono morze. W górą i w dół, pod i nad oraz na wszelkie swoje boczki, choć kulistym trudno, to ona tak umie i tyle!!! No serio umie!!!

Nagle to wszystko na nią opadło i omal nie padła. Zrozumiała, że od dawna już ten świat nie jest jej. Nie te domy wysokie – a przecież tutaj ino mikro są, nawet niełaskoczące chmur… i te dźwięki dziwne i jeszcze ten smród papierosów, jakby było go o wiele więcej. Jakby się mnożył, jakby był nową modą. Nie no, pewnie że sama chciała szukać światełek świątecznych i ogólnej komerchy, ale jednak… przeraziło ją to, czego chciała. Ono pożądanie dziwnych rzeczy, wielu rzeczy, innych rzeczy, drogich rzeczy… wszystkiego tego, czego nie mogła mieć.

Nagle chciała jeszcze więcej!!!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Moje pod choinką.

Serio, są zapakowane i nie można ruszać. Na szczęście udało mi się trafić w ostatnią godzinę tej promocji 3 za cenę 2 i wiecie… dwie książki za friko!!! Do tego Empik ma wciąż przesyłkę 35zł, więc sorry, ale póki nie zmienią, na razie tutaj zostaję. Tak wiem, ble ble ble… jak zaczniecie kupować ino handmade i sztukę, to pogadamy… jak zaczną mi płacić normalnie to też.

Kopenhaga świąteczna…

Najpierw musicie oczywiście przejechać przez ten most, a że pogoda taka jaka była, czyli i szaro i wieje i pada, i ogólnie mówiąc koszmar straszliwy… ale i tak nie przeraża to bardziej niż chlerna cena przejazdu. Niby można promem, ale i tak to lepsze niż kołatanie się tamtą stroną, lepiej przez Szwecję jednak… naprawdę.

Dobra, to najpierw most, potem tunel, który strasznie się ciągnie, bo przecież nie dość, iż wiesz, że pod wodą, że masz świadomość ciśnienia napierającego na one żelazobetony, pręty, kamienie, czy co tam wsadzili… sama świadomość, że nad tobą skrytym w autku jest ta ona głębokość, a ty jesteś rybą bez wody, znaczy bez powietrza, znaczy, no wiecie, koszmar. Naprawdę. A potem ta świadomość zmienia się w poczucie czasu, że ciągle jedziesz, jedziesz, jedziesz i nic poza tym…

I jest dziura.

Może szara i mokra, może już wczesny mrok spoziera przez nią, ale jednak, jednak się cieszysz, bo jesteś na powierzchni. Przed tobą wyzwanie. Znaleźć TEN PARKING. Ów domek na godziny dla samochodów. Wiecie, względnie bezpieczny, żeby nie trzeba było od razu się bać… żeby mieć odrobinę luksusu bezpieczeństwa. Żeby jakoś tak się nie bać, gdy będziemy się szlajać po jednej, jedynej ulicy… ważne, że głównej. Dlatego oczywiście googlacie, co zrobił Chowaniec, a potem tylko zawierzacie Bogom Przestrzenności i Wszelkiej Trafialności. I w końcu jest. Nawet ma człowieka!!! Serio, mają tam człowieka co to siedzi sobie i pilnuje porządku… żywy człowiek. A myślałam, że to się nie zdarz już, naprawdę.

Po onym szoku spowodowanym żywym człowiekiem napada na mnie czysta toaleta, co prawda wejście na kartę kredytową, no ale… a potem masa ludzi… oj tak, cała masa tych ludzi. Koszmarna masa, ale przecież przyjechałam z Mniejszego Krańca Świata, czyż nie? Oczywiście, że tak.

Jestem wieśniakiem.

Za to deptak ze sklepami zaczynający się rozświetlonym Tivoli, na które mnie nie było stać… obrodził w ludzi. Na pewno nie wracali z pracy, więc co robili… w zwykły dzień o porze pracowniczej? Takie moce Turyścizny, czy jednak tutaj nikt nie pracuje? No oczywiście poza sprzedawcami, bo obskoczyliśmy trzy tak zwane jarmarki świąteczne, które właściwie miały takie same stoiska i niczym się nie różniły i masę ślicznie oświetlonej architektury przypominającej Wrocław.

Gdy człek spogląda na te światełka, czadowe choinki, na hotel, którego okna przerobiono na kalendarz adwentowy… zdjęcia tutaj. Gdy jakoś tak potyka się o dziwne, betonowe przeszkody, a potem spostrzega uzbrojonych po uszy i rzęsy policjantów… wiecie co, coś się w nim przewraca. Już wie, że te wszelkie dziwne zabezpieczenia to nie wynik robót drogowych, ale porąbana ochronka przed terrorystami. I wiecie co… naprawdę nie zobaczyłam żadnego mocniej ciemnego osobnika. Właśnie to sobie uświadomiłam. Może zwyczajnie nie lubią centrum?

Może?

Ale wtedy liczyły się tylko światła, masa rzeczy, na które mnie nie było stać i kilka tych, które zgwałciły budżet i Det Gamle Apotek, która miała trójcę muzykantów w oknie. Serio. Trzy przystojne polarne miśki. Jakby co, mam film z tej okazji!!! Czadowy widoczek, ale i wnętrza mega. I te drzwi dla krasnali!!! Ech! Ale chyba najpierw potrzebuję sama domu, by je wszystkie pomieścić.

Co więcej?

Jakieś rzeźby i dymiący się komin, oraz oczywiście różowa reklama czekoladek, która szalenie waliła po gałach. Względnie i wyględnie mówiąc, wszystko wyglądało ślicznie. Naprawdę. Same światła, dużo miejsca, nie do końca czysto… sklepy otwarte, ciemności w bocznych uliczkach, pamiątki, cuda i wianki. Po raz pierwszy wlazłam do Starbucksa, cuchnie kawą. Koszmar, ale kubki śliczne. Niestety nie do końca takie, jakich bym chciała a te z Kopenhagą może poczekać na lepsze czasy, co nie?

Ilość ludzi przeraża. Bardzo. Jeszcze bardziej nagła świadomość zagrożenia, kolejki, tłok, hałas… oraz oczywiście nadmierna ilość bodźców wszelakich. I jeszcze prażone migdały z cebulą!!! Serio? Nieeee!!! Ale nic to, najważniejsze, że jakoś udało nam się z miasta wyjechać, po zapłaceniu góry simoleonów za parking, no i oczywiście zdążyć do IKEAi. Serio można przebiec całą w 10 minut. A ma dwa poziomy i to oczywiście ta po szwedzkiej stronie!!! Już zaykali…

Mniejsza, jednak najważniejsze to, że z powrotem trochę mniej bujało…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.