Pan Tealight i Pomarańczowe Gacie…

„Jak nic pomarańcz. Żrący, widzący, świdrujący całą oną zieloność przychatkowego ogrodu, wiedźmowej oazy. Nagły i zaskakujący, mimo iż oczekiwany przecież. Wiedzieli, że to nastąpi. Wiedzieli, że w końcu to się stanie… choć jeszcze nie wszystko, to jednak już początek. Teraz tylko czekać znowu…

A potem?

A co, jeśli nie będzie lepiej?

Co wtedy?

Ale te gacie. Wielkie, nałożone zapewnie na inne, wodoodporne, przemykające od kwiatka do kwiatka, od żywopłotowego przejścia do krzaczków i z powrotem. Pojawiające się i znikające, zabawiające się z dziwnym hula hoopem, który okazał się być równie rażącym w gały kabelkiem… dziwnie zaczął się ten tydzień Wiedźmie Wronie Pożartej. Ale przecież na to czekali. No tak miało się stać, czyż nie? Mieli ją w końcu podłączyć i Chatka Wiedźmy doprawdy cieszyła się z onego jej murem zainteresowania, chociaż może trawnik trochę mniej i pozostałości Armii Stokrotek wyciągnęły i zaczęły ostrzyć swoje płatki… ale w końcu… Wiedźma spieprzyła. W znaczeniu ucieczki totalnej w naturę i udawania, że nie istnieje w tym świecie. Bo wiecie, tak było jej łatwiej, a Chatka i tak jej nie potrzebowała, więc czemu nie?

Pomarańczowe gacie, dwunożne i może wyposażone w wielkie zębiska, ogniste skrzydła i wszelkie jady przez jeden dzień przejęły od wschodu słońca do jego zachodu okoliczności Wiedźmiego świata. A potem kolejny i kolejny. W końcu zaparkowali jej pod drzwiami i zwyczajnie się wprowadzili. A ona właśnie gacie zaczęła suszyć… nie żeby wyjściowe, bo w końcu wszystkie były czarne i takie same, ale jednak. Tak własnymi gaciami innym gaciom machać przed krokiem?

Czy to nie nazbyt bezczelne?

No i wiecie, pomarańczowe były oficjalnie w robocie…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Siostry” – … zaskoczenie? Oj, trochę tak. Nawet bardzo. Więcej, nawet ekhm… nawet dla mnie, choć brałam je pod uwagę, to jednak. Ech, teraz już nie wiem do końca kto co i dlaczego?

Bo może…

Uwielbiam takie książki, które pozostawiają cię w jakimś stopniu zawieszenia, które każą myśleć, kombinować, psychologicznie rozbijają w tematach kary, winy i winnych i tych, których należy skopać.

Oto powieść dość prosta. Załamana, skrzywdzona kobieta, samotna bliźniaczka znajduje tych, którzy ją rozumieją. Bogatą parę bliźniaków. Ci proponują jej mieszkanie, pomoc, a może i coś więcej, ale… no właśnie. W grę wkracza zazdrość, chciwość, miłość i pożądanie… oraz, a i przede wszystkim zawiść i tajemnica. Oj tak, tajemnic w tej powieści cała masa. I choć pewnych spraw domyślicie się bardzo szybko, to wraz z zakończeniem mogą się one stać dziwnie trywialne.

Nie chcę pisać nic więcej poza tym, że powieść początkowo wydaje się być zbyt rozmemłana i przewidywalna. Przeładowana onymi bliźniaczymi mocami – całkiem zbędnymi, ale mającymi oderwać nas od głównego wątku. Zbyt rozpieszczona i bogacko dziwaczna. Może i nielogiczna. Słowa nie do końca do siebie pasują i przydałby się tutaj dobry redaktor, ale i tak warto.

Naprawdę.

Dla ostatnich słów.

Ostatniego zdania.

A w powietrzu ruten

No tak…

Oczywiście, że zacznie się, a raczej już zaczęło, bo sprawa skażenia ma już ponad miesiąc, ale jednak dopiero teraz wypływa na większe wody… i Rosja ma przegibane. Ale czy to na pewno oni? Bo jakoś tak… ech, jak co źle, to od razu Rosjanie, a z tego co pamiętam, to myśmy ostatnio grzebali przy swoich radioaktywnych śmieciach.

Bardziej mnie przeraża to, że obecne normy kiedyś byłyby tymi alarmującymi, a dziś… ot stało się i tyle. I tak, dorzucę: a nie mówiłam, że coś jest nie tak?!!! Bo mówiłam. Ale po co to komu. Przecież i tak nikt nie słucha. Człowiek dostaje karty do wyborów i tak naprawdę uświadamia sobie, że serio to wszystko nie ma znaczenia, bo oni i tak zrobią, co będą chcieli. I jeszcze ta pierdolona poprawność polityczna, której tak bardzo chciałabym skopać sutki, gdy tylko ją znajdę… mam dość.

Las…

Las rozumie, ale nie da się siedzieć w nim cały czas. Po pierwsze nie mam własnego. Nie stać mnie, choć chyba wciąż jest na sprzedaż. Piękny mój kochany, elficki i cudowny… pewno, że z robalami, ale tez rogasiami i tak dalej. Z wąwozikiem miniaturowym i wszelaką, otoczoną polami cichością dziwną. I kwiatami wiosną i liśćmi jesienią. Może i podmokły dołem, ale co tam. Palnęłoby się plakietkę „privat”, ale i tak mogliby włazić, więc co z tego? No co?

Tak serio?

Na co to wszystko?

Cokolwiek to zmieni? Nie!!!

Wiem, popadam już w takiego doła, ale… prawda jest taka, że kolejne kłamstwa gonią kolejne, a idiotka z drugą idiotką pieprzy o szczęśliwych Skandynawach. Czy wy w ogóle wiecie o czym mówicie? I czy Skandynawowie jeszcze istnieją? Tacy jak z „Dzieci z Bullerbyn”? Prości i rodzinnie rolniczy? Chyba nie są już poprawni politycznie, co nie? Jak biedna Pippi. Ech…

Z najnowszych doniesień…

PODATKI.

Mają zmniejszyć. Oczywiście, że jak zwykle nie spadną ceny, ale może się nie podniosą, więc wiecie, jakaś tam korzyść, choć dziwaczna i popierniczona, ale… Człowiek nagle się dowiaduje, że mamy podatek nie tylko na czekoladę – z rodzaju tych dziwnych podatków – ale też i na kawę i herbatę. Ale czemu… No cóż. I tak kupuję herbatę w Polsce, bom wybredna i tyle. No dobra, cuchnącą tutaj, ale taniej wychodzi. Wiecie, jak wszyscy… gdzie taniej, nie oszukujmy się. Duński patriotyzm jest tylko słowny. Wystarczy sprawdzić sklepy przygraniczne z Niemcami. Dlatego właśnie ono opadanie podatków jest takie ważne. Żeby kasa została w państwie duńskim.

Bo się źle dzieje…

Gdy żyjesz na Wyspie nie masz wyboru.

Nie, ceny nagle, magicznie nie opadają wywindowane latem w aspekcie Turyścizny… nasze wypłaty też się nie podnoszą. Wszystko tutaj jest trudne, więc po co tu żyć? Bo cholernie pięknie jest, bo to cię uzależnia, bo bez tego miejsca nie da się oddychać, a w innych czujesz się jak intruz, bo pępowina ci wyrasta… I psy gryzą. A no właśnie w sprawie psiej. Mimo apelów i podobno wszelkich, policyjnych wycieczek, oaz informacji, że do WŁAŚCICIELA psa należy podchodzić spokojnie, najlepiej machać czekoladą albo flaszką piwa, w zależności od płci i błagać by wziął zwierzę na smycz, bo właśnie ogryza mi już kolano i to tylko lewej nogi, więc spodnie źle będą leżały… no i ja na prochach jestem, więc KOCHANY WŁAŚCICIELU, tak wiem, że twój piesek nie gryzie, że to na pewno jam taka smaczna, ale czy mógłbyś? Bo mu moje mięsko może zaszkodzić, a pewno szkoda zwierzaczka. No przecież psa nie uderzę. No w życiu kurna. Prędzej pozwolę się sponiewierać… nosz cholera jasna, durna ja. I pewno tak pomyślą o tej kobiecie pogryzionej na rynku w Rønne. Obecnie poszukuje się właściciela zwierzaka. Co do kobiety… pewno czuje się winna…

Świat serio stoi na uszach… wszędzie, więc co z tym zrobić? Cóż, przyłączyć się i gryźć. I niestety nauczyć się walczyć o siebie, bo tego nikt za ciebie nie zrobi – tu już przegrałam, pieruńskie wychowanie – i gryźć… tu mogę jeszcze spróbować.

UPDATE…

… nasz internet wkopany. Maszynka rzeczywiście – ta wkopująca kabel – intrygująca. Ino lekki zarys linii na trawie mówi ci, że już tylko wiercenie w ścianie i może będzie szybciej? Ino kiedy? I czy rzeczywiście będzie, bo zawsze coś się może zmienić, czyż nie? Zawsze niestety!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.