„Do kolekcji no…
Ale trudno utrzymać przy nim trzeźwość. I chociaż Wszelako Święcie Nieświęci Mikołajowie Wszystkich Czasów, ci, którzy zebrali się w Białym Domostwie by uratować swoje historie, legendy i opowieści, by zwyczajnie mieszkać w spokoju, być, istnieć i podtrzymywać, niczym tłuściutkie westalki płomień swych tradycji… zaakceptowali go jako swojego. Jako jednego równego sobie. A przecież… tak łatwo było by go zwyczajnie zjeść. Choć wciąż był w sreberku. Tylko dziurki na oczy wydłubał i dziurkę w miejscu, gdzie miał czekoladowe usta.
Dobra, te czekoladowe mrugające oczy i usta, z których wyłaziły czekoladowe zęby i język, wyglądały trochę creepy. Naprawdę przerażająco. Wiedźma Wrona Pożarta nie była do końca przekonana, ale stwierdziła, że przecież to nie jej sprawa, a Mikołaj jak Mikołaj, prawo do azylu ma, by mu głowy nie odgryzł nikt. Ekhm… ona sama tylko cukrowe baranki tak traktowała, a ostatnio na czekoladę to raczej mało spoglądała. Może to i dziwny objaw, ale jednak jakoś tak…
Za to Ojeblik – mała, ucięta główka, bardzo była zachwycona zapachem wybiegającym ze sreberka. Wybiegającym, kręcącym młynki, wirującym i, na pewno wściekłym podstępem, ładującym się jej do nosa. No aż musieli zacząć ją karmić osobno i zakazać wejścia do podziemi, bo w pewnym momencie wpadła w tak dziwny amok, że Czekoladowy Mikołaj był bardziej niż zagrożony. Istniało właściwie tylko jedno wyjście. Jakoś go zmienić, ale czy on tego chciał?
Być na przykład Mikołajem Rzezanym w Drewnie?
Właściwie był nieduży, ze złotym dzwoneczkiem, markotny i powolny, ale jakoś tak pasował do tego czasu i tego, co się działo… w końcu Wiedźma Wrona już zaczęła się julować mając totalnie gdzieś to, nawet nie w dupie, co inni o tym myślą. I głównie nie przyznając się do tego. A co…
Czy trza być otwartym niczym pęknięty, czekoladowy figurek, który odarł się ze sreberka podczas wypadku?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Everest” – … dobra. Kurcze, zaskakująco niesamowita i pełna. Ale może to dlatego, że dopiero na końcu dowiadujemy się, iż autor zdobył Everest 10 lat temu, więc wie o czym pisze?
Nasz bohater, to podróżnik – niewolnik koncernów Audi, Rolex… chodząca tablica reklamowa i wielbiciel samotnych wycieczek. Takich dookoła świat, trasami, którymi nikt jeszcze nie kroczył. Dzięki nim oni mają reklamę, a on… Norweg z przeszłością, swoje życie. Ale coś się zmienia. Coś nagle w nim pęka, nie wie czy jeszcze chce, ale musi. I nagle, Everest. Przygotuje się do tej wyprawy, ale czy dobrze wybierze? Czy garść współczłonków czasem nie dyba na jego szczęście? Czy ich tajemnice go nie zniszczą?
Czy nie jest już za stary…
Książka… widzicie początkowo, pewno nastawiona filmem, jakoś mnie nie kręciła. Kupiłam, bo nie rozumiem wciąż takiego ryzykowania życia swojego i innych ludzi, więc otwieram ją i wpadam. Bo powieść jest świetna. Dobrze napisana, choć lekko toporna w narracji, męska, ale też i dziwnie prawdziwa. Niesamowita, zimna, bolesna, dosłowna. Straszna nawet…
Warto.
Bo to nie durna przygodówka, ale opowieść o człowieku. O tym, do czego jest zdolny. I do czego nie jest. Stawia tyle pytań o człowieczeństwo, że głowa się telepie. Już nie jesteście pewni tego, czego was uczono. Grzeczności. Serca na dłoni. Nie… ta powieść uczy podejrzliwości i zrozumienia dla tego, że każdy jest kowalem swego losu. Swego, choć koszmarnego losu.
Zatrzaskujesz komputer – to w końcu laptop, więc można. Kiedyś też można było rzucić słuchawką, ale dziś nawet w ten sposób nie nawduszasz rozmówcy. Ech… dziwne czasy. Tyle małych przyjemności zniknęło.
Bynajmniej… odcinasz się od netu, pakujesz wodę i batona z nasion i wychodzi. Idziesz… krok za krokiem, powoli i szybciej. Pędzisz, wleczesz się, może i nawet podbiegasz, może napinasz mięśnie, bo przecież chcesz wzmocnić stare kości i mięśnie, bo przecież to dla zdrowotności, no ale… tak naprawdę uciekasz. Uciekasz od świata. Od tego, który wduszają w was wszelakie maszyny. Od tych wciąż dementowanych wiadomości, od tych poglądów, które mieć można i tych, których nie wolno, choć podobno wolność…
Nie ważne.
Nieważne całkowicie.
Wychodzisz.
Buty na nogach, gacie cieplejsze, na wszelki wypadek rękawiczki, które wygrzebałaś w Netto z kosza dla bidoków. Ino 8 koron… pewno i tak wiele w Polsce, a tutaj okazja!!! Fajne, puchate, ciepłe. Na wszelki wypadek, bo jak tak się idzie nie myśląc o powrocie, to nagle coś w człowieku się zmienia i po prostu lepiej je mieć. Podobnie z wodą i jedzeniem. Przecież po minięciu Gudhjem pierwszy sklep jest dopiero w Tejnie. A to dość daleka droga. Pewno i tak tam nie dotrzesz, a nawet jeżeli, to po zamknięciu go, a o tej porze roku nawet już dzikie jabłka dziwnie szorstko smakują…
Idziesz.
Bo da się, bo możesz. Nie zaryzykujesz jednak wybrzeża, za mokro, pewno znowu coś się obsunęło. Lepiej nie ryzykować.
Nie w tej małości światła.
… więc idziesz poboczem, bo przecież rowerów już nie ma. A nawet jeżeli to miejscowe i tylko dookolnie miast, więc możesz…
Idziesz, i czasem mija cię samochód. W okolicach 15tej nawet więcej, jakby po trzeciej ludziska kończyli pracę, a nie o szesnastej. Może rzeczywiście i takie godziny mają. Co tam. Jest ich tak niewiele, że na wzniesieniu, gdzie stoi jeden mały domek, czujesz samotność. I wiecie co, to nie jest zła samotność. Może i są owce i kilka krówko kilometr dalej, ale czy są ludzie? Wydaje się, że zniknęli.
Nie ma ich…
Są drzewa.
Ogołocone miejscami z zielonych liści, miejscami pełne żółtych, klonowych. Ale dobrych zdjęć nie będzie w tym roku. Dziwna ta jesień, taka niewybarwiona, taka jakaś leniwa, niebyła. Jakby zapomniały drzewa, że trzeba coś takiego zrobić. A może ktoś znowu coś namieszał? Nie wiem… ale kolory nie powalają. Nie wiem dlaczego. Nie rozumiem tego. Znajduję garść liści, trochę więcej drzewek, znajduję je i wdycham ten czarowny zapach… ech, jesień pięknie pachnie.
A już te kolory na tle zielonych pól…
… niesamowite.
Ale ty idziesz. Zdjęcia to jedno, ale chyba bardziej chodzi o te kroki… po kilku godzinach męczysz się, powinnaś odpocząć, ale nie ma to sensu. Czy chcesz coś komuś udowodnić? Ale komu i po co? A może sobie? Nie, to też nie to… idziesz, bo jak nie to nie będzie nic innego do zrobienia, łapiesz jakie ostatnie promienie słońca i o piętnastej wpadasz w szarość… godzinę później jest ciemno, a ty stoisz pod znakiem z napisam Tejn-Sandkås i nie wiesz w jaki sposób tutaj dotarłaś.
Trochę daleko…