Książki nie umierają, a nawet jeżeli którejś przydarzy się wypadek, to przy dzisiejszej manii kopiowania łatwo o reinkarnację. Taka książka szybko łapie starego ducha, unoszącego się w cząsteczkach nad tymi, na których owa książka miała wpływ.
Których zmieniła, odnowiła, lub przytłoczyła. Gdzie jej strony znalazły odpowiednie palce i oczy, otumaniły zapachem, otuliły słowami… wzajemne oddziaływanie wpłynęło na obydwoje. Książkę i czytelnika… w końcu jak to był zombie, też się liczy. Taki sobie czarny humor, grobowy rechot.
Ludzie odchodzą.
To głupie i dziwne uczucie, gdy nagle tzw. rodzinę krwi można policzyć na palcach jednej ręki. Człowiek czuje się specyficznie niepełny, nie tyle samotny, co oszukany! Będę pamiętać, ale czy owa pamięć nie przynosi więcej bólu niż… no właśnie co z tą pamięcią? Tymi obrazami tłoczącycymi się pod czaszką, ożywającymi gdy zamykam oczy… zapachami, smakami, głosami, one nie odchodzą. Te książki – niespisane często życia innych – pozostają w mojej książce. Stają się kolejnym rozdziałem, jątrzącą raną.
Fantomowym uczuciem.
Zapamiętam te cholerne dołeczki, które wskakiwały gdy się uśmiechał, zagubienie, hiacynty… kilka rozmów, zyt szybkie dorastanie i to, że gdy się poznaliśmy przez tak długi czas byłam dla niego za mała na rozmowę 😉
Wiem co zrobił. On po prostu poszedł do Babci. Pewnie ugotowała zupę, niech zgadnę: POMIDOROWA? A może tym razem pizza? I te jej ciasta, szczyt prostoty maksimum smaku i masa kajmakowa jakiej nie umie nikt… Czy gdziekolwiek to jest będą się dobrze bawić?
I kiedy ja sama to sprawdzę?
W piątek 18 marca 2011 roku po raz pierwszy wygooglałam śmierć. Nie chcę nawet myśleć o bólu jakiego doświadczają i doświadczą jeszcze Ci, którzy zostali… cóż, ja też.