Pan Tealight i Szarość Nieklęta…

„Nadeszła sobie po wkurniczającej znaczonej północnymi wiatrami słonowatości i rozłożyła swoje chude dupsko nad całą Wyspą. Tym razem nie owijała go w poliestry, jak to zwykle miała w zwyczaju. Wiecie, w te stare parasole – ale bez drutów, w te wszelkie woreczki przeciwdeszczowe, w których Turyścizna wyglądała jak Szpiedzy z Krainy Muminków. Nie, nie tym razem, tym razem zwyczajnie i naturalnie omotała swoim bawełnianym płaszczykiem wszystko dookoła, jednocześnie nie pozostawiając złudzeń nikomu, kogo oko rzuciło się w jej stronę, że pod spodem to ona jak zwykle nie ma tego czegoś, ale totalne i pełne, bogate w definicje nic. Zresztą, i po co miałaby mieć, jak duszę i płaszczyk ma wielki i wypasiony?

No po co?

Ale nadeszła… po tej wszelkiej, aczkolwiek krótkiej deszczowości, falowości, chmurowości oraz burzanach wonnych. Bez zaproszenia, bo przecież nikt nigdy jej tutaj nie zapraszał, więc przyłaziła i tyle…

Szarość Nieklęta.

Idealna stalowatość Wyspy.

Wszelka popielatość, jasna grafitowość oraz dziwnie brudnawa węglami biel. Przylazła. I wiecie co, wcale nie było to złe. Wcale a wcale, bo choć to Lato było zwolennikiem wszelkiej umiarkowaności, to przecież miło było schować się przed oną jasnością. Jakoś tak dziwnie wszelaki brak ostrego światła sprawiał, że wszystko stawało się wolniejsze, nikt na nic nie naciskał, a codzienność nabierała całkiem innych kolorów i nasyceń. Innych zapachów i aromatów…

Wiedźma Wrona Pożarta naprawdę lubiła szarość, ale sama Szarość Nieklęta zdawała się jej dość specyficznym bogiem.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Blizna” – … węże. Straszne, przerażające. Nagle pojawiające się w niewielkim angielskim miasteczku. Ale dlaczego?

W ten sposób rozpoczyna się kolejna opowieść jednej z moich ulubionych autorek. Naprawdę ją lubię. Jest tak intrygująco pełna i dopracowana. Nie inaczej jest tym razem. Wiedza dotycząca herpetologii, środowiska naturalnego Anglii, środowisk wężowych i tym podobnych. No i ona… specyficzna bohaterka z blizną. Piękna, a jednak… dziwnie zagubiona. Czy uda się jej rozwikłać zagadkę? Szczególnie przy pomocy dwóch specyficznych, męskich osobników?

Książka wciąga i przeraża.

Dziwnie przypomniała mi „Węże” Mastertona, choć oczywiście jest pozbawiona onych erotycznych, wężowych fajerwerków. Może i nie jest to Lacy Flint, ale jest dobra. Intrygująca. W dziwny sposób, przez jakiś czas sprawdzacie wszelkie domowe zakamarki, tak wiecie, na wszelki wypadek. A zakończenie – niesamowite!!! Tym bardziej, że autorka wykorzystała wszystko to, co mają w sobie małe, angielskie miasteczka.

Wszystko!!!

Tubular bells.

Dobra nie mam słów. Nie no, pewno że ja się nie znam na sztuce, jak mi to ktoś napisał, gdy krytykowałam swoją własną sztukę, albo tudzież stawiać dziwnie niepewny z krzyży złożony stojak, by powiesić na nim jebane dzwonki. No dobra, dokładnie to te rurki wiecie, z oznaczonymi tonami, ale jednak… stawiać coś takiego na górce, w miejscu zamieszkanym, ruchliwym, i w którym, nie ukrywajmy, mocno i cholernie piździ!!! Tak wiem jak się wyrażam. Koszmarnie, ale coraz gorzej znoszę udawanie, iż znoszę głupotę. Oczywiście nic nie wolno powiedzieć, bo przecież to sztuka, ale…

Wyobraźcie sobie kolejny sztorm, a właśnie coraz bardziej się na nie zanosi. Wyobraźcie sobie te wiatry, które nie tylko pierniczą umysły, ale przede wszystkim zwalają drzewa, wyrywają dachówki i sprawiają, iż pożądaną jest u nas zabudowa całkiem niska… i te rąbane rurki!!! Jak te sznureczki puszczają, jak one rurki lecą w kierunku babci, okna, za którym zakochana para, dachu dość słomianego, ściany jeszcze słabej… bez urazy, ale serio? Przecież u nas mało kto gdzieś sobie coś wiesza: dzwonki, kwiatki i tym podobne. Bo wie, że wszystko lata. Krzesła ogrodowe ludzie starają się mieć jak najcięższe, a nawet te wypełnione betonem i piachem stojaki na parasole… są usuwane na okres wietrzny. Nie pomijając oczywiście samych parasoli.

Oczywiście w takim momencie pojawia się ono pytanie: ile znowu za to zapłaciliśmy, bo przecież płaci za to cała Wyspa, a pożytku z tego nic. Turyścizna i tak woli minigolfa, a cała reszta świata nie rozumie po kiego te tubular bellsy. Bo przez większość czasu, dla zachowania chwiejnego bezpieczeństwa, to wszystko jest związane, więc nie gra… ale co się ja tam znam na sztuce, co nie?

Przecież taki rąbany poddany ostatniej kategorii ze mnie.

Wrzosy.

Kwitną.

Śliczne są, kłujące i raczej ino wrzosowe w onej różowo-fioletowej tonacji. Oczywiście zawsze przytulone do skał, które kolorami jeszcze bardziej rozpuszczone. Te to po prostu szaleją barwami! Reszta wciąż oczywiście zielona, w niedalekiej oddali morze, bo przecież stoimy na nabrzeżu, w dół długa raczej droga, po prawej stoi facet i znowu maluje to samo z widzenia. Jakby zapomniał, co namalował poprzednim razem…

Sztuka!!!

Ale to już lepsza ta sztuka, niż to… Żesz kurwa i co? Katole? Na Wyspie? Ale tak serio, to jak? A co z Lutrem?

Już wyjaśniam o co chodzi. Jednemu z polityków się ubzdurało, iż wielką kasą dla miejsc małych i naturalnych są… pielgrzymki religijne. Ekhm, no wiecie, jak do Compostela czy Medjugorie. Oczywiście problem u nas jest to, że… ech, przecież nikt nie wie jak te pielgrzymki są robione. Z tego co ja pamiętam, to nas ludzie przesypiali za Bóg zapłać, a nie za 300 koron! I głośno było i zamieszanie było. I ogólnie mówiąc, korzystało się z wojskowych ustrojstw, a w dzień robiło tyle kilometrów, co obejście co najmniej połowy Wyspy. No ale… Duńczyk wymyślił, będzie ubaw. Stwierdził, że należy otworzyć kościoły – to może i da się zrobić, ale tam msze i tak ino kilka razy w roku, więc nie wiem gdzie księdza znajdziecie, o który nie jest kobietą, bo dla starszych pielgrzymów, to kurcze mogłoby być wstrząsem, taka kobieta pastor. Przełkną, że pastor, ale, że nie ma dyngusa? To już nie. Oczywiście, przejście się dookoła Wyspy to doprawdy mistyczne przeżycie, nawet włączając w to Jons Kapel – które ów polityk też włączył do trasy pątniczej – ale raczej pełne uwielbienia i pokłonu dla ciszy, spokoju i natury, a nie jakiegoś bożka. Innego niż WYSPA! Co jak co, ale Wyspa innych bogów poza sobą nie lubi!

Może się wkurwić, jak nic.

No obaczym jak to się skończy…

Co do łodzi podwodnej, śledztwo trwa. Ciała w łodzi, którą wydobyto kilka dni temu, nie było. Nowe fakty wypełzają na brzeg, a jednak kapitan łodzi siedzieć będzie przez co najmniej miesiąc, więc o co w tym wszystkim chodzi? Z jednej baby zrobiły się dwie, ślady spece mówią, że się rozmyły, a biedna Kate Wall nadal nie odnaleziona. Mam tyle teorii, że łeb pęka, od krakenów i syrenic, po ucieczkę do Ameryki południowej z powodu kartelu narkotykowego.

Przyznam, że to wszystko strasznie dziwacznie wygląda.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.