„No było jak z tą rąbniętą Alicją. Ale nie do dziury ino na gałązkę… Bo przecież ona nie mogła być tak jak inni. Serio. To parcie na oryginalność miała wszyte w siebie, swoje DNA i wszelaką krwistość. No i komórki tłuszczowe, wiecie… one podobno dobre są na myślenie nadmierne bardzo.
Dlatego nie wpadła w króliczą norę, ni jakąś tam lisią, zajęczą wyleżkę, tudzież coś tam, gdzie coś innego kiedyś depnęło, a co nie zarosło. Omijała jaskinie, bo wilgoć, bo robale, bo chociaż miło i chłodno, to jednak nie chciała, oraz mijała te miejsca pod głazami, w których nigdy do końca nie było wiadomo czy coś jest, czy nie, ale też wiecie… nigdy nie było wiadomo, czy też to nie półdupek trolla.
Wiecie, tego z większych?
No i ona… ona nie mogła tak wpaść po prostu, bez zaproszenia. No nie, nie ona. Ona po prostu została zmniejszona, jeszcze bardziej, a potem podrzucona, zawiana, podniesiona i umieszczona na gałązce, w Porostkowym Lesie. Znaczy wiecie, na gałązce – gałęzi tego lekko krępego dębczaka, na którym były i gałązki i porostki wielkie jak drzewa. I to takie starawe i ogromne… I nigdy tu nie była.
Naprawdę nigdy.
I nie wiedziała dlaczego jest teraz.
Ale było pięknie. Porostki srebrzysto-niebieskie. Doskonałe w swej drzewiastości. Maciupkie miniaturki, które dla niej są zwyczajowymi w wysokości. Ale innymi. Miękkimi mocniej. Bardziej zamszowymi. Pięknymi, obleczonymi w mgłę i jeszcze te opadające, srebrzyste płatki biorące się z jakiejś kompletnie nieznanej bajki. I ona… jakby miała odkryć tutaj całkiem inny świat. Tylko dlaczego?
I po co?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Milczenie czasu” – … eeee nie. W tej powieści to nic nie ma rąk i nóg. I nie dlatego, że nie czytam serii od początku. Oj nie.
Tutaj wszystko stoi na głowie i macha uszami. Dziwna kwarantanna, która tak naprawdę zostaje niewyjaśniona i coś, wiecie, by się zabawić podczas zamkniętych drzwi i wszelkiego odosobnienia. Najgorsze, że to, to czego szukają jest na tyle logiczne, że zrozumieć można to aż nazbyt szybko. Co gorsza, wszystko zostało spisane dziwnie chaotycznie, dziwnie abstrakcyjnie, bezczuciowo.
Wszystko jest takie niby piękne, a jednak… nic w tej powieści nie gra ze sobą. Z jednej strony mała miejscowość, odosobnienie, wszystko powinno wciągać, ale brak wejścia w ludzi, zrozumienia, dotknięcia naprawdę przyrody, nieodpowiednie słowa, brak wciągającej narracji. Brak umiejętności opowiadania… nie, to na pewno nie dla mnie. Tu nawet nie powiem, że pomysł był fajny, bo tak naprawdę go nie ma. Kwarantanna jest dziwacznie niegroźna, a tajemnicę łatwo rozwikłać. Rozumiejąc przeszłość, tak bardzo wciąż tam codzienną, wszystko winno być ujęte inaczej… a może po prostu ja już niczego nie rozumiem.
Nie dla mnie.
Duszno mi.
Koszmar.
Bleeee…
Tak zaczął się sierpień. Dziwnym dniem. Tropikalną pogodą. Wrzątkiem z nieba, niby lekko zachmurzonego, a jednak oddychać się nie dawało, temperaturą niby nie tykającą trzydziestu stopni, a nie mogłeś myśleć… a potem, po kilku godzinach nagle ustąpiło.
Tak nagle.
To było tak bardzo dziwne, tak pokręcone. Jakby wiecie, ktoś was wkładał na chwilę do nagrzanego piekarnika, zamykał drzwiczki, a jak przestawaliście stukać, albo po tych trzech zdrowaśkach, wyciągali, na chłodek względny. Wiecie, dziwnie względny. Pogoda naprawę w tym roku jest dziwaczna. To już nie zwykła susza, albo chłodne, deszczowe lato, które człek zna z przeszłości, ale coś, co jest dziwaczne. Niemierzalne. Temperatura podskakująca w moment o kilka stopni… co to ma być? Popsuło się nam ogrzewanie, kurek jakiś, czy coś?
Nic to.
Najważniejsze, że algi nie zakwitły, no i pływać można. I to cudownie. W przemiłej, chłodnej wodzie. Na czystych plażach, całkiem właściwie pustawych, choć kilka dni temu był koń. Wiecie, taka wersja mustang, jak od Winnetou. No prześliczny, takie kremowy w brązowe, nieliczne łaty w okolicach części ogonowej. Właścicielka bardzo chyba chciałaby popływał sobie, ale on nie chciał do wody. No strasznie nie chciał. A jak już wlazł, to dawaj się tarzać w piachu. Co jak co, ale na koniach się nie znam, przerażają mnie… jako dzieciak znałam kogoś kopniętego przez konia i kiepski to był widok, znajomość też nikła… więc taki uraz mam. Ale piękny koń o długich włosach, to piękny koń i tyle. Z cudownym ogonem, sierścią dookoła kopyt i grzywą czadową, jak u owcy długowłosej. Właścicielka była młoda i wciąż chciała go w tę wodę.
A on, że nie…
Jak nic mają problemy z komunikacją.
Wiecie co jest fascynujące?
Przez to, że lato jest jakie jest, chłodniejsze, mniej parzące, człek widzi jak bardzo słońce jest niszczące i jak wiele roślin lubi właśnie oną bezsłoneczność, chłodniejszą temperaturkę i wodę. I nagle człek zaczyna wątpić w oną całą słoneczność i w tych spalonych ludzi, co chcą być frytkami.
Bynajmniej u nas zauważalna zmienność w rejonach Turyścizny. Osoby nagle starsze, mniej dzieci, jak już głównie polskie kupujące kartkę dla jednej i drugiej babci, co jest przyznaję, po prostu przesłodkie! I wysyłające też jedną do przedszkola, bo przecież kochają przedszkole i może jeszcze do cioci? No wiecie… ostatnie ludzie, które to jeszcze poza mną robią. Używają poczty.
Wysyłają kartki, piszą jakieś słowa…
Na zewnątrz nocka się robi, w końcu dziś jakaś pochmurność i naprawdę jest ciemno, co jakiś czas nawet coś popada, ale bez wielkiego szału. Spokojnie! Nie to, czym ZNOWU straszyli. Ja serio myślę, że jak będzie trzeba, to kurcze nikt im już nie uwierzy i jak nadejdzie jakaś wielka fala, to przetrwają ino ci, co wciąż czują pogodę w sobie. No wiecie, meteoropaci wszelacy, bolizatokowcy i źlesięczujący i marudzielce
… jak ja…
Sierpień.
Aż trudno w to uwierzyć. Kiedy to się stało? Dlaczego ktoś przyśpieszył ten czas? Kiedy ktoś zaszalał z zegarami i kalendarzami? Może to znowu jakiś spisek sprzedawców, wiecie, sztuczne postarzanie produktu ludzkiego? No serio?