„Pojawiły się razem z dziwnym tętnieniem Wyspy, z jakimś poruszeniem, drżeniem, strachem… wczesnoatawistycznymi przeczuciami. Z jakimś takim niepokojem, który wcinał się w każde słowo, myśl, czy krok.
Pojawiły się, ale z jednej strony, nie jak zwykle, jak co roku, ale jak zwykle zaskoczyły. Pewno przez ten wiatr, pewno przez sztormowość, która postanowiła nawiedzić wyłącznie połowę Wyspy. Tą niewiedźmową. Pewno dlatego nagle, pewnego poranka Szare Potwory, zwiastuny wszelkich wojen, pojawiły się na jej morzu. Zamajaczyły na horyzoncie we wszelkich rozmiarach, niektóre, te największe podeszły bliżej, jakby szczerząc zęby i strasząc swoją monochromatycznością.
Pojawiły się…
Wiedźma Wrona Pożarta się ich panicznie bała.
Choć przecież tylko zasłaniały jej horyzont, powodowały jakieś fale, choć tylko hałasowały, choć TYLKO przypominały o bólu, krwi, głupocie tych u władzy, o sztormowatości chłopców bawiących się w wojnę. O tym wszystkim, co nie powinno się zdarzać, gdyby tylko ludzie zwyczajnie brali się za robotę, spełniali marzenia nie raniąc innych, nie pragnęli cudzych fantów… Bo przecież to byłoby możliwe, choć to utopijna mrzonka, jak zwykle. Jak zawsze… Bo od tysięcy lat ludzie się nie zmienili, choć tak bardzo im się wydaje, że jest inaczej.
A nie jest.
Bo ludzie się nie uczą. Chociaż zdają się tworzyć wszelkie cywilizacje, być dumnymi ze swoich podobno dobrych uczynków, a jednak, a tak naprawdę… nic się nie zmienia. Bo przecież wciąż wszystko jest takie samo. Kompletnie takie samo. Tylko gadżety się zmieniły. Tylko one…
A Szare Potwory stały i dudniały przez kilka dni. I Wiedźma Wrona Pożarta się telepała. I nie rozumiała, dlaczego, gdy tyle rzeczy jest do zrobienia. Tyle lasów do zasadzenia, pól do obsiania, nowych domów do zbudowania, starych do naprawienia, albo wyburzenia, bo niektóre nie chcą już ludzi. Zwyczajnie. Wolno im, choć ludzie rzadko to rozumieją. Jakby już nie czuli, nie widzieli naprawdę…
Jakby… już się nie uczyli?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Łowca cieni” – … powinnam najpierw? Serio powinnam najpierw przeczytać poprzedni tom?
Nie przeczytałam, a i tak wciągnęło, nie pozwoliło się pogubić, mocno trząsnęło, nawet trzepnęło, lekko… Książka naprawdę nie jest zła. A ja ostatnio niezbyt przepadam za współczesnymi, włoskimi autorami. Może i nie do końca rozumiem w ogóle użyteczność osobnika liturgicznego, ale młoda fotografka i jej nos do sprawy, całkiem niezły!!! Choć lekko przewidywalny.
Powieść ogólnie jest bardziej kryminałem, śledztwem, niż mieszanką tego i tajemnic Watykanu. Watykan nie ma żadnych tajemnic. Ot państwo jak każde inne ze swoimi świństwami i mocno większą mocą oddziaływania, więc zawsze spodziewam się po nim i jego mieszkańcach najgorszego… Jedno, co kompletnie nie rozumiem, to ona reguła. I ta „moc” Marcusa. Bo przecież gdyby wiedział wcześniej, gdyby to wszystko wylazło na wierzch miesiąc przed całą sprawą, to co by zrobili?
Przecież koloratkowi zawsze wygrywają, nawet jak przegrywają.
Ogólnie? Da się przeczytać, dzięki temu, że nasza bohaterka to fotografka, książka intryguje, nęci kostnicą… co do onej magicznej mocy – dziwnie zdaje się być kompletnie niepotrzebną!!!
Gråmyr…
W ogóle to jest akcja.
Akcja smycz. Ale… akcja ta, po prostu to śmiech na sali. Ogólnie mówiąc psy powinny być prowadzona na smyczy, czego nikt już nie przestrzega. Lepiej, kilka lat temu smycz była normą, ale teraz: no przecież on nie gryzie, przecież jak można nie lubić zwierzątek. Powinnam dorzucić, że to cytaty, gdy para wielkich bestii dobierała mi się do dupy. Zaatakowały mnie na Gråmyrze właśnie i to kilka razy. Ale te pamiętam najbardziej, bo byłam tak bliska przyjęcia bezpiecznej pozycji, że… i co usłyszałam: one nie gryzą. Nie no, super fajnie. Moje obślinione pośladki przecież tylko są in fashion, co nie?
Zrobiły mi manicure dupy.
Wracamy do akcji… łażą sobie gliniarze i przypominają ludziom, że bestie mają być na smyczy, ale to pikuś. Oni to gliniarze w końcu. Mają jakąś pozycję, ale jeśli ty zwykły śmiertelniku staniesz twarzą w twarz z wielkim, szczerzącym zębiska psiskiem… masz powoli i spokojnie wyjaśnić właścicielowi, że BYŁOBY MIŁO, gdyby wziął go na smycz, bo ty się boisz. Masz być MIŁY. Właściwie masz robić to samo, co z gwałcicielem. Wiecie, spokojnie, przedstawić się, uczynić z siebie człowieka i tak dalej. Oczywiście, że właściciel cię wyśmieje, ale przecież pan psycholog z gazety nie może się mylić, co nie? I tak, to właśnie są rady dla wszystkich na Wyspie. Ciekawe, czy taka owca zdoła wyartykułować to wszystko? Bo widzicie, głównie chodzi o zwierzaki. Podgryzione, zagonione owce. Coraz mniej ich na skałach… na dodatek coś się dzieje z krowami i wybiegają na ulicę. Coś jest mocno nie tak.
Nie polecam wakacji tutaj.
Serio.
Dziwne, co nie? Zresztą, nigdy nie polecałam. Szczególnie, że tak milusio zimno jest nocą, po prostu miodzio. W dzień zresztą kąpiele też raczej wyłącznie w piankach. Na waleta tylko dla wytrzymałych i pragnących mocnych wrażeń. Wciąż jeszcze tak jasno, wciąż jeszcze…
Ale miał być Gråmyr…
I lilie.
Otrząśnijmy się ze złych wieści i popatrzmy na lilie i spieprzony staw. Po tej koszmarnej akcji, którą zwali NAPRAWĄ, lilie są marne. Oczywiście wszelakie skrzypy już wzrastają i mają się super, ale uszkodzone liliowe cuda po prostu są w opłakanym stanie. Ale i tak warto je zobaczyć. Bo są takie… plastikowe. Kurcze, no jakby sztuczne. W liliach jest ta dziwna tajemniczość, kosmiczność, alienowatość, ten środek taki żółtawy, taki perfekcyjny, fraktalowy.
Aż człek jest pewny, że widzi Calineczkę. Ale wiecie, ciut ciut większą ciut. Odpasła się na onych smakowitych nektarach, aż się pod nią lekuchno listek ugina, ale tylko lekuchno, bo to przecież wciąż Calineczka. Maleńskość w maleńkości. Upragnione dziecię tych, co ich mieć nie mogą, ale mniejsze, by łatwiej w torebce chować, no i jak nabrudzi, to przecież pewno nawet czuć nie będzie. Bo taka mała.
Bo śliczna taka.
Wot akcesorium bardziej, niż dziecię.
Ale w dzisiejszych czasach, czyż nie tak się je traktuje. Nie małych ludzi, ale coś, co ubrać trza w metki, co ma mieć to i tamto i ogólnie nie można urodzić bez najnowszego wózka jakiegoś tam peżota… bo i po co. Dzieciństwo przeca bez tego będzie straszne. Na pewno też bezrozwojowe, czy coś tam. W końcu patrzcie na mnie, bawiłam się w piachu na budowie, a zamiast laleczek miałam patyczki i na co wyrosłam. No kiła i mogiła!!! Lepiej więc Calineczka. Ale jaką wybrać, zastanawiają się przyszłe matki zebrane nad stawem… którą? Z białymi włosami, czy błękitnymi, no przecież do auta ma pasować i wnętrz nowoczesnych, albo gorzej do onych złoconych antyków i innego zaprzeszłego tałatajstwa. Może srebrnowłosą, albo taką z gracją w sobie. Może trochę wyższą, niewiele, o milimetr, a może i niższą…
Może?
Ale lilie śliczne. Kilka zaledwie, mniej niż rok temu, ale śliczne…