„Świadkowie Jehowy już się chyba nauczyli, Mormoni też, ale ta była może nowa? Albo wiecie, bardziej wierząca? W końcu podobno to wiara dodaje sił, a może to bekon, lub cukier? Czy da się teraz dokładnie stwierdzić, co jest prawdziwym powerem ludzkości? Pestycydy? A może jednak botoks?
Mniejsza… pojawiła się kilka dni temu pod drzwiami Chatki Wiedźmy i zaczęła stukać. Oczywiście Wiedźma Wrona Pożarta schowała się i udawała, że jej nie ma. Po piątym uderzeniu nawet udało się jej udawać, że nie istnieje. Że tak naprawdę nigdy się nie narodziła, nigdy nie zrobiła niczego głupiego, nigdy właściwie nie zeżarła całej tabliczki czekolady tak na raz… i nigdy nie wylizała tego kieliszka po ajerkoniaku dorosłych. Serio, nigdy a nigdy!!! Po piętnastym stuknięciu nie wiedziała już, czy wytrzyma kolejne, ale wiecie, no głupio byłoby teraz nagle otworzyć drzwi i powiedzieć: Hej stukaczu pukaczu, jestem, czego chcesz od mej umęczonej, nieistniejącej przecież duszy, której wcale nie ma w tym domu?!!! Dlatego nadal się chowała. W jedynym miejscu, gdzie nie można jej było zobaczyć, w samej sobie, w łazience, która jako jedyna, choć miała okno, to jednak bardzo zaszronione cały rok, więc nic nie było widać.
A przynajmniej taką miała nadzieję.
Bo to, co stukało, co, jak donosiły Siły Zewnętrza było korpulentną babą z plikiem ulotek w tłustej rączce, zaczęło używać też głosu. Zaczęło pytać, pokrzykiwać, aż w końcu rzucać i słowami, których Wiedźma Wrona chciała bardzo nie rozumieć. I wtedy Wiedźma zaczęła się naprawdę bać. Tak do końca, do koniuszków palców, końcówek włosów wszelako na ciele uplasowanych… i wtedy…
Coś mlasnęło, coś zaklekotało, coś się szarpnęło i ucichło. Potem coś zaczęło siorbać i lizać chyba ściany, a może chodnik, który Wiedźma Wrona tak dokładnie oczyściła z niechcianych trawek, porostów, mchów i wszelakich perzowatych, oraz zaprzeszłych zielonek jurajskich… skrzypów i takich tam. W końcu, po trochę długim czasie, który zdawał się jednocześnie zatrzymywać zegarki, wszystko ucichło. Ale ona nie mogła tak po prostu wyjrzeć, nie chciała. Wolała poczekać… poczekać aż przyjedzie Chowaniec i wiecie, jakoś tak, sama z siebie będzie musiała wyjść i zobaczyć…
Nic.
Czystość.
Wszelaką niewidoczność.
Ciszę…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Ostatnia noc w Tremore Beach” – … wakacyjnie. No bo jak inaczej myśleć o książce, której akcja dzieje się na plaży? Wyłącznie wakacyjnie, w końcu ilu ludzi mieszka na plaży cały rok? Niewiele…
Nasz bohater to osobnik po przejściach.
Wszystko to, co się wydarzyło: rozwód, zanik talentu, wszelaka depresja… wszystko to sprawiło, że się schował. Schował na plaży w niewielkim domku z nadzieją, że świat się odmieni. Że świat w końcu jakoś się do niego uśmiechnie, jakoś przywróci mu samego siebie. Ale nagle… nagle ujawnia się w nim dar, o którym wspominała matka i wszystko zmienia się w koszmar. Jak z tego wybrnąć? Przecież nikt mu nie uwierzy. No sami pomyślcie. Jak byście zareagowali na faceta opowiadającego wam swoje wizje? Wizje, które jego zdaniem mogą się spełnić?
Powieść jest może trochę rozwlekła, ale wciąga i ma niesamowity klimat. Czujecie piasek pod palcami, czujecie zapach słoności, wiatr, burzowe przerażenie. W jakiś dziwny sposób wiecie, ufacie głównemu bohaterowi i to może was zgubić. Zaczyna się wam podobać w onym odciętym trochę od szybkiego, mknącego świata urokliwym zakątku. Zakochujecie się w bohaterach, bo jak można się w nich nie zakochać… i czekacie na Apokalipsę. Bo przecież ona musi nadejść. Bo to nie tylko opowieść o ludziach, ich wyborach, ale też lekko paranormalna historia. Tak ot muśnięta tym czymś, czego wciąż w naszych mózgach nie zbadano. Jest i maciupki wątek miłosny i troszkę przygody, no zwyczajnie jest wszystko… ale przede wszystkim to dziwne napięcie, które was przenika i nie rozwiewa się mimo przydługich rozdziałów. Naprawdę niezła opowieść, choć łatwo się można domyśleć, kto co i dlaczego. I kto zginie.
A może i nie.
Ha ha ha!!!
Na szczęście trochę wieje, więc nie da się uświergnąć z wrzącej aury. Słonko migota, dziwnie obecnie wiszące z innej strony niż rok temu, ale… podobna tak ma być. Jeśli wierzyć naukowcom. A co jeśli serio się ziemia przegibnęła i to Innuici mają rację? Ja bym tam zawierzyła Innuitom. W końcu oni wiedzą i wciąż jeszcze czują ten świat. Świat, który właśnie zalał ich piękną Grenlandię. Wciąż nie wiadomo czy to trzęsienie ziemi, czy jednak tylko jakieś pęknięcie, ale z tamtą częścią świata coraz gorzej. Tylko, czy wieści o problemach cichych, zawsze obrzucanych błotem za dietę Grenlandczyków kogokolwiek obchodzą? W końcu to nie muzułmanie…
Nie cały autobus wypełniony małymi dziewczynkami zawiniętymi od stóp do głów w czarne worki… nie przepraszam już za strach jaki mnie ogarnia, gdy na nie spoglądam. Już nie. Za późno.
Nie wiem, ale boję się codziennie rano włączyć komputer. Tych wieści wszelakich i całym źle jest więcej niż jakiejkolwiek radości. Ale też prawda taka, że teraz tragedią jest wszystko, co dzieje się na tak zwanym Zachodzie. Bo cała reszta, to wiecie… pikuś. Przecież pobite Polaki nie przyniosą takiego nakładu jak biedne uciskane muzułmańskie siły. To się sprzedaje, tamto nie. To da się przemielić w dinary, a tamto znowu lepiej odrzucić. A ci co cierpią naprawdę, robią to w ciszy i tyle. W końcu i tak nikt nie słucha. Każdy tylko wali sobie nową flagę na profilowe, że niby taki zaangażowany. A jakby tak pomyśleć, że wszyscy jesteśmy ludźmi? Że różnorodność, to tylko zmienna. Gdyby tak opisywać wszystko: człowiek, bez dodatku jakiej religii, opalenizny, czy z kim sypa? Zobaczcie. Zmieńcie sobie tytuły nagłówków.
Jakie to staje się… nudne.
Czyż nie?
Na Wyspie właściwie sezon.
Jak co roku rowerzyści uważają, że mogą wszystko, ci czworokołowi też, no i się zaczyna. Jeśli macie nogi… spieprzajcie, bo ich użytek grozi okaleczeniami, lub śmiercią. A na pewno wiązanką w co najmniej 3 językach: duńskim, polskim lub niemieckim. No, może jeszcze szwedzkim. Chociaż ci akurat jakoś tak zdają się być sympatyczniejsi. Za to słońce, jak już wylezie zza chmur, pali dziwnie strasznie. Nabawiłam się na nie alergii, więc jest interesująco. Boli mnie. Niedługo będę łazić w zasłonkach, nawet bez dziurek na oczy!!! Czy to znaczy, że nadaktywność ma się dobrze, czy jednak to tylko ja?
Staję pod Świętą Panią co to wygląda jak pieta i pytam się jej, co dalej będzie. Ona kiwa głową, że nie wie. Że nawet Uśpieni Bogowie drapią się w zarośnięte policzki i mruczą z niedowierzaniem. Że Boginie marudzą w ogródkach, bo nic im nie wschodzi, a zupy i napary nie smakują jak kiedyś. No to jeżeli oni nie wiedzą, to co dopiero ja? Pod Świętą Panią, której pamiętajcie, zawsze należy się pokłonić – gdy będziecie podążać nadmorskim szlakiem do Listed lub z – nie tylko na szczęście, ale raczej na brak pecha. A może wysiądziecie i obejrzycie ją dokładniej? Ją i wyłowionego z morza mężczyznę, który zdaje się upadł przy jej nogach. Nie może go już ocucić, więc wpatruje się w dal z wściekłością i smutkiem, a może już tylko z niedowierzaniem… bo jak to ma żyć sama? Jak może tak być? Jak… bez niego?
Święta Pani zawsze jest dla mnie najbardziej bolesnym menhirem. Najbardziej cierpiącym ze wszystkich na Wyspie. Ale widok z jej cienia jest wspaniały. Na niebieskości, na skały, na miejsca, gdzie albo czasem owce pląsają, albo małe koniki… a pierwsze przymrozki łapią tam maciupkie kwiatki w swoje szpony i zachowują na tak długo, jak tylko trwają one. I te omszałości naskalne i te wszelakie porosty. I jeszcze ten płotek i zwyczajny dom za plecami i szosa.
Dziwny widok.