„Były.
Czekały na nią.
Na dotyk, na muśnięcie, na wszelaką rozmowę, na niezrozumienie. Bo widzicie, wszyscy chcieli je zrozumieć, opisać, zindoktrynować, zmieszać z tym co wiedzieli, rozdzielić, a potem znowu wstrząsnąć i jakoś tak… a one? Nikt nie pytał czego chciały. One kamienia. One wielkie skały. Gładkie, gładziutkie, wylizane, wyczyszczone, wygładzone, chcące tak pozostać, nim przyszedł on, człowiek i je poznaczył. A potem przyszli nowi. I odkryli to i znowu się zaczęli ekscytować.
Problem w tym, że skały seryjnie nie lubią ekscytacji. Dla nich stanem wskazanym jest stoickość i wszelaka spokojność. Powolne poddawanie się warunkom zewnętrznym, wodom skapującym z nieba, tym wiercącym w nich kanaliki, chwiejnościom temperatury, załamaniom, okruszeniom, spękaniom… One chciały spokojności, ale nie. Ludzie musieli sobie zrobić z nich pole do popisu. A dokładniej do pobicia. Walili w nie godzinami, dniami i tygodniami. Walili i walili. I nie pytali o pozwolenie. A przecież powinni. Taki tatuaż zostaje na wieki przecież.
NA WIEKI!!!
I co, jeśli wydziarali ci dziwnego niby konika, tudzież gościa z kolistym brzuchalem, parkę spółkującą, albo milion łodzi? Scenę wszelkiego polowania, a skała to wegetarianka… albo te penisy! No co jest z wami ludzie, by tak na skałach? Albo, no serio, już można chyba zrozumieć, że na gładkiej skale spółkowałoby się dobrze, okay, nie miękko może, chyba że coś sobie podłożyliście, jak trawkę, mszany dywaniczek, coś ze siana, choć to akurat kłuje i nie polecamy tez igliwia, ładnie pachnie, ale wszędzie włazi… ale przecież żeby od razu tak to upamiętniać? No serio? Jak tak można? Czy ja skała łażę po was i wam coś dziaram na dupach!!! Czy ja to robię?
No serio?
Kiedy?!!!
A teraz traktują czerwienią lub bielą te ryty, a skały wolą zielony i niebieski, a na dodatek zrywają meszki, a przecież oni się lubią wzajemnie… tak do końca. Tak na zawsze. No w związku są!!! A wy tak… archeologi!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Kiedy ciebie zabraknie” – … dawno tego nie było. Dawno mi się nie zdarzyło, żeby nie przeczytać książki do końca. I nie wiem dlaczego, serio? Bo przecież powieść jako powieść, jest poprawna i interesująca, ale… też i nudna mimo lekko sensacyjnej maści.
Bo widzicie, nastawiłam się na kryminał. Naprawdę, a to, co otrzymałam okazało się być opowieścią o rodzinie. Poprzez lata. Historią ludzi, którzy kochali, kombinowali… którzy odchodzili, zdradzali. Historią tego dziwnego okresu USA, który kompletnie mnie nie kręci. Oj pewno, że jest intrygujący, ale jednak miało być kryminalnie.
Miało być ostro.
Nie jest.
Oto jest opowieść o rodzinie.
O kobietach zbyt mało kochanych, o mężczyznach, którzy wszystko rodzinne mieli gdzieś. O zdradzie i tajemnicy. O następcach „tronu”, o zapomnianych i nagle odnalezionych. I oczywiście o miłości, bo przecież.
Jedyne dobre jest to, że książka była w wydaniu kieszonkowym, więc mało straciłam. Jeżeli kręcą was historie rodzinne, sagi z krain USA, sięgnijcie po tę powieść. Może was zaskoczyć miejscami, może i wciągnąć. Bo to dobrze napisana historia, ale jednak nie w moim klimacie.
Ciepło i cieplej.
Znaczy na pewno w Rønne.
Na szczęście mój kraniec Wyspy nie przesadza. Pewno tylko na razie, bo przecież lato brutalnie wpycha swoje owłosione, grube, zawsze się pocące dupsko między szpary wiosenności, no ale… na to się nic nie poradzi. Poza schładzarką. I dzięki Matce Wyspie za one cudownościo. W życiu bym nie pomyślała, że będę miała schładzarkę. Wiecie, bo to tak naprawdę nie klimatyzacja, ino zwykłe warmepumpe załączane wspak, ale jednak, jaka wygoda. A może raczej nie wygoda, co po prostu możliwość przetrwania? Bo robi się coraz cieplej od kilku dni, choć wielu mało w to wierzy, ale…
A w ogóle to… są ice cream trucki, więc mogą być i chlebowozy, co nie?
W ogóle, to jednak z rzeczy, o których należy wspomnieć. Chleb. Wypieki. Jeszcze naście lat temu na Wyspie mieliście ino one gnieciuchy i wyroby w typie francuskim, białe, mało smaczne, mocno słodkie, ale z czasem chlebowarzy się zmobilizowali, sięgnęli do starych przepisów, skołowali kilka z kontynentu i mamy teraz niesamowite chleby. Różne, różniste. Wypiekane w przydomowych piekarniach jak w Svaneke, czy nawet w zwyczajnych, tych, które rozwożą po całej Wyspie, wciąż w niewielkich ilościach. Są te na kwasie i te bez kwasa, te po wikińsku z całą masą orzeszków i nasion i te bardziej czyste, ciemne, jak wiecie, kiedyś pachnące. Kurcze, raj dla tych, którzy jeszcze mogą chleb, bo przecież tak wielu już nie może.
A teraz nawet będzie chlebowóz.
Mniam!!! Czujecie już ten zapach, jaki za nim będzie się unosił? Ojojojjjj, zawsze teraz trzeba będzie mieć przy sobie masełko, inaczej nie damy rady. LOL Tylko jak to wszystko zorganizować?
Nie, lisy nie wymarły.
To akurat dobra wieść, bo wiecie, no lisy fajne są.
I robią porządki w spieprzonym przez człowieka łańcuchu pokarmowym. I tak w ogóle to kolejne bizoniątko się też urodziło. Chyba ich teraz jest 17. I oczywiście nasz królewski małżonek musiał zażartować, że następnym razem, to sobie na nie zapoluje. I podniosła się wrzawa, bo tak do końca nikt nie wie, czy gość żartował, czy jednak wiecie, zrobi, co będzie chciał? Z trzeciej strony no offence, ale ta Wyspa uniesie wyłącznie pewną część bizoniego eksperymentu, więc niech ktoś zacznie myśleć! Już krowy latające po ulicy nas przerażają, a co dopiero bizonowie?
Tak, hakerzy nas męczą.
Wiecie, nie kupuję tych tekstów w stylu: zhakowaliśmy szpital, by im pokazać, że mają słabe bramki obronne. Nie, nie kupuję tego. Wy po prostu robicie to dla kasy. Takiej czy innej. Najczęściej oczywiście kasy, którą państwo wyciągnie od najbiedniejszych i da najbogatszym korporacjom. Nie hakujcie w cholerę, a weźcie zróbcie coś, by tym szpitalom było lżej. No ludzie no!!! Gdzie u was myślenie? Jakieś problemy? To by oczywiście podpadało pod moją teorię o zombiźmie karmiącym. Jak nic zombie istnieją, a Wam ktoś pobiera mózg po kawałku i po prostu…
… karmi ich.
Bo przecież dla wszystkich trzeba być miłym i kochanym.
Bo chrześcijanie…
Ekhm!
Chciałam przypomnieć, że nie wszyscy wierzą w Jezuski! Może by nas tak potraktować z mocą równouprawnienia do myślenia, tudzież zwyczajnego innego zdania? Bo co, że nie wolno już mieć swojego zdania, ino trza myśleć jak TV nakazuje? Ech, cóż, nie oglądam, pewno dlatego wciąż jeszcze zbyt wiele myślę i mam inne poglądy.
Straszne poglądy!!!