„Bo równowaga we świecie była najważniejsza i tak dalej, bo dyskryminacja, bo faceci są babami, więc wiecie… w końcu narodziła się i ona. A może i raczej wykluła się z dziwnego nasionka o obłym kształcie, wybiła mackami, chwyciła grudy ziemi i wyrzuciła je w górę tworząc kopczyk z kolumienkami i gustownym patio. Potem powoli zaczęła wyłazić. Wyłaniać się z nasionka, ale i niczego.
Najpierw pojawił się lej, który obrósł głazami tak obłymi, tak otoczakowymi, że ześlizgnęłoby się z nich każde marzenie. Potem wszystko zaczęło się piąć w górę, ale też i w dół już nikt nie wiedział, gdzie jest jej początek i koniec. Aż w końcu wybiła ponad powierzchnię. Wybiła w drewnianej, krągłej postaci. Wciąż kamiennej, ale też i ładnie obrośniętej bluszczem. Wyłoniła z samej siebie malutki, drewniany daszek, wałek, korbkę łańcuch i oczywiście rzeźbione, śliczne malutkie wiadereczko. Była w końcu naprawdę studnią. W pełni słowa i obrazu znaczeniu.
A potem coś się zrypało.
Nie wiadomo, czy do drewnianego, jasnego daszku nie pasowały te szarawe otoczaki miejscami pokryte porostami i mchem? Czy może jednak tak naprawdę Studnia nie do końca była pewna swojego looku… bo bluszcze – z fioletowymi, wielkimi kwiatami – zaczęły się nagle buntować i włazić do środka poszukując odpowiedzi na wszelkie pytania i rzucając nieżyczeniami, które mogła spełnić. Potem sama Studnia chciała białych kwiatów, no i oczywiście ludzi było coraz mniej, niczym ten strumień wysychali, znikali, nie pojawiali się już więcej…
… nie potrzebowali jej…
A może chcieli jednak zurawia nad jej drwnianym, kwadratowym wnętrzem? A może chodziło o pompę, w końcu to trochę bardziej modernie? A może…
I tak, wciąż zadając pytania Studnia Nieżyczeń pojawiła się obok Białego Domostwa i tutaj w końcu ktoś jej odpowiedział na wszystkie.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Dom Kamienia. Garnet” – … Raven i Garnet. Dwie postacie trylogii Amy Ewing, które czytelnicy naprawdę pokochali. Dwie postacie, które mocno odznaczyły się na stronach i te… które nie będąc głównymi, zasługiwały na małe dopowiedzenie, więc oto jest. Maleńki zbiorek dwóch nowel.
O niej i o nim.
Z jednej strony powracamy ponownie do dziwnego, podzielonego na Domy świata. Ponownie spotykamy surogatki, brniemy w prawdę, ale jednak tym razem widzimy ją z całkiem innej strony. Zadajemy nowe pytania i zyskujemy nowe odpowiedzi. Oczywiście, że to tylko drobinka, chwila czytania, ale dla fanek serii prawdziwy skarb, na pewno. Możecie się sprzeczać, czy okładka jest ładna, czy nie, możecie się zastanawiać, czy taka broszurka w ogóle miała sens wydawania, ale wiem, że wiele z was bardzo na nich zależało. Na onych drobinach z życia tej pary.
Oczywiście wyłącznie dla fanek serii!!!
W Hamburgsund ludzie mają fioła na punkcie sortowania śmieci. I to wielkiego fioła. Bez urazy, u nas też są kubły i sama od dawna wywalam to tu to tam, ale ci przesadzają. Fioła mają, bo wsio jest zwyczajnie durne. Nie ma kompostowników, są za to zielone worecki umieszczone w czterech koszach na śmieci. Dzieli wsio na plastiki, na szkło i metal, to do spalenia i wiecie, czary mary. Co jakiś czas facet – powiedzmy, że głowa rodziny, bierze one maciupkie woreczki i samochodem podjeżdża pod zebrane większe pojemniki przy porcie. I tam się zaczyna dramat, bo z woreczków wsio wyjąć trzeba i jeszcze podzielić. A potem woreczki pierdyknąć do plastików. Ja nie wiem, ale serio? Nie dość, że więcej worków naprodukowaliście, to jeszcze paliwo?
Oj pewno, przeca piechotą nie przyjdą…
Ale… by śmieci prawdziwie były recyclingowalne, trza wsio umyć i poodlepiać i tak dalej, a nikt tego nie robi. Ale wiecie, każdy wielce ekologiczny w tym wielkim aucie. No nie wiem, ale jak dla mnie to wielki szwindel, a na dodatek pojemnik na szklane był przepełniony. Czyli wiecie, jak wszędzie. Pozory… Drogi dziwne, wyboiste… skały lekko do nich przytulone albo oddalone, a jeśli oddalone, to wiadomo że już drzewa wycięte i coś się buduje. I po co? Wszystko tchnie tak dziwną pustką, zapomnieniem. Nawet owiec nie ma. Krowinek też nie widziałam. Co jest z tym światem. Na tych mokradłach tyle żywizny by się wyżywiło, więc… I żebracy. Człowiek odwykł od takich spraw. I ta kolorystyka Szwecji… ostrzeżenia, by ciągle się pilnować, bo kradną. W samochodzie nie wolno zostawiać rzeczy, plecaka pilnować, nie zatrzymywać się a drodze w razie wypadku bo cię oskalpują i zjedzą. Bo wszystko to kłamstwo. A ja pamiętam tą Szwecję, gdzie ludzie nago się kąpali i dziwnie wolni byli, a teraz… nie wiem gdzie jest ten kraj. Na dodatek nie widziałam ŻADNEGO łosia!!! Zgroza!!!
W Tanum, w markecie popełniłam fopa jak nie wiem co. Wiecie, totalna wieśniaczka i dzikuska ze mnie pewno wyszła i tyle… no bo przy okienku stał starszy pan. Kupował coś, dużo drobiazgu i bilon miał, trzymał w dłoniach, ale monetka mu wypadła, to się schyliłam, podniosłam i oddałam. Chowaniec mówi, że tak się na mnie ludzie spojrzeli, jakbym ich świętemu dupsko odgryzła i wypluła. To już jest przerażające. Przecież powinniśmy pomagać sobie wzajemnie. Ten starszy, ten zagubiony, a tak naprawdę, czy jeśli podeszłabym do kogoś pytając o drogę od razu by mnie zabił?
A może poczekał, aż skończę mówić?
Wszyscy zdają się być dziwnie przerażeni… chyba serio, oleję północną bardziej Szwecję, bo to nie dla mnie. Ten dziwny strach. To odczłowieczenie. Ta drewnianość wszystkiego od uśmiechów po ganki domków.
Fjällbacka…
No dobra, rzeczywiście jest fascynująca. Znaczy wiecie, masa maleńkich chatynek rybackich, wszelakie pomosty, meduzy w wodzie i rozgwiazda rzucona mi pod nogi przez mewę. Milusi prezent. Trochę nadgryziona, ale przecież nie narzekam. I skała. Tak, za plecami skała, a do niej przytulone domeczki. Cudowne i czadowe. Kolorowe, drewniane w większości, ale i murowane. Uliczki pod górkę, uliczki w dół, kościół, którego nikt nie odwiedza. Jeden sklep ogólny, kilka dziwnych sklepików… brak magnesów na lodówkę, kartki wyłącznie w markecie. Pewno… poza sezonem. Cudownie zdobione skrzynki pocztowe… i brak ludzi. Jak nic Camilla Läckberg w końcu wszystkich wybiła. Bo to przecież jej miasto, chociaż Ingrid Bergman chyba wciąż wiedzie większy i bardziej wysoko znaczny prym. A tylko tam mieszkała, gdy odwiedzała Szwecję. Hmmm… wiecie, nie wiadomo jednak na pewno, która ważniejsza…
Za to domki przesłodkie. Cudowne i muminkowe niektóre takie. Szczególnie taki czerwony z wieżyczką. No bajucha po prostu. Ale gdzie są artyści. U nas jakoś ich widać, w oknach, w napisach, galeriach, a tutaj…
Ale jednak wszystko zdaje się przytłaczać ta skała. Wielka i jakby przez trolle wylizana. Przytłacza domki, zaskakuje, miejscami widać, że lekko ją pociągnięto betonem, trochę siatka ją oplata… czy kiedyś się zawali? Czy zmiażdży wszystko? A może jednak tylko tak straszy? A może jednak nastąpi to dopiero za miliony lat, gdy znikną te wysepki, które widzę wdrapując się na skałę.
Oj, oczywiście, że jak durny moś łoś wybrałam chyba gorszą trasę. Najpierw niby schodki, a potem chyba miejsce po lawinie. W górze wielka szczelina, którą zatkały skały. Miejmy nadzieję, że nie zwalą się na nas nagle, bo głupio by było… nie ucieknę, bo podłoże też pełne odłamków wszelakich i wielkich, więc raz na ogach raz na dupie, ale do przodu… przede mną kolejne schody i szczyt. I widać wszystko. I morze i zatoczki i maleńkie, zielone wysepki z maciupkimi domeczkami i łódeczki… I tak sobie myślę, że przecież nie robi to na mnie aż takiego wrażenia, bo człek ma to w domu, te błękity, te mewy i domki. Bardziej niepokoi brak ludzi, czyżby Camilla już wybiła wszystkich? Bo ja jakoś czytanie jej skończyłam na kilku tomach i już jakoś nie chciałam brnąć w to dalej. Może czegoś serio nie wiem? Może te zielone wysepki, to tak naprawdę miejsca, w których ludzie kryją się przed pisarzami?
Ale jednak przede wszystkim świat z góry przypomina o swoim ogromie. I dziwnej poszarpaności. A jeszcze tak niedawno to wszystko było pod wodą. Ale czas na nas… wrząca pogoda oblewa człekowi nie tylko lica, gdy ten stara się jakoś zejść teraz z onej ogromnej skały a jednocześnie nie wylądować w wodzie. Wybiera niebieski szlak i trochę wpada w mokradła, trochę tonie, trochę skacze ze skały na skałę, trochę się boi, potem się gubi, aż w końcu rozumie, że jedyna droga w dół to coś, co przypomina zjeżdżalnię. I znowu na dupie, czepiając się skał i drzewek, kochane brzózki, słyszy śmiech miejscowego kota, wpada w czyjeś podwórko i w końcu znowu jest na ziemi. I znowu czuje cień tej skały na plecach, inną skałę widzi przed sobą… dziwny to świat.
I nie pachnie morzem.