„Jak się okazało i do światów równoległych przeszły wieści o Sklepiku z Niepotrzebnymi. Nie, kupców nie było, a i zresztą, kto z obiektów pałał chęcią by być zanabytym… nikt, żaden, ale towar napływał. I uwierzcie mi, był nader specyficzny. Nawet jak na to miejsce.
Dziwaczny.
Osobliwy…
A czasem nawet przerażający, jak ta dziewczynka-laleczka ze szklanymi oczkami, która porządkowała wszystko i wszystkich, spoglądała na każdego, jakby znała jego najgłębsze sekrety, no i oczywiście wszystko prasowała. Niby wciąż tak zajęta, jednak znajdowała czas na to, by spojrzeć na każdego i wytknąć każdy błąd samym, spojrzeniem. Była Nauczycielką. Tą Pierwszą, która była protoplastką onych wszystkich przerażających matematyczek i polonistek, które spoglądały na was spoza onych okularów, lub grzywek, koczków czy też zmarszczonych czółek… które wiedziały, wiedzieliście, że świadome były i ściągniętej pracy domowej i oczywiście tego dyktanda, które napisaliście kompletnie źle, no i było wam tak wstyd, że to zrobiliście, że aż chcieliście ją za to przeprosić. Bo przecież jak mogliście ta ją urazić?
Jak śmieliście, gdy ona się dla was tak poświęca.
Robi wszystko, oddycha, wydala, trawi… żyje. I to ona otworzyła przymkniętą, mocniej przypartą krzesełkiem i kamieniami, Furtkę Zdesperowanych szerzej. I wtedy dopiero się zaczęło. I wtedy po raz pierwszy Pan Tealight zwątpił.
We wszystko.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Co kryją jej oczy” – … co prawdą jest, co nie? W rzeczywistości, najlepiej byłoby nie pisać niczego. Naprawdę. Bo z tą powieścią tak jest, że lepiej nie ujawnić zbyt wiele. Tak jakoś, by nie ujawnić przez przypadek czegoś, albo by przynajmniej nie zwrócić na coś nazbyt wam uwagi…
Ale coś napiszę. Napiszę, że warto przeczytać, nawet jeśli wydaje się wam, że dokładnie wiecie, co się dzieje w tym związku. Napiszę, że zakończenie może was zaskoczyć, może i aż nazbyt, a może tylko lekko. Napiszę też… że tak naprawdę nigdy nie zna się do końca drugiego człowieka, że choć wiecie jaka jest jego przeszłość, czy znacie wszystkie one wydarzenia, które go stworzyły, jakoś możecie się wciąż mylić. Bo przecież istnieją tez koszmary, które nie są częścią snów. Istnieją sny, które nie są koszmarami. I istnieją przyjaźnie, które mogą uratować życie…
Istnieją ludzie, którzy nie mogą się przyznać do tego, co się dzieje w ich codzienności i… istnieje nadzieja. Ale głupio tak wciąż polegać na nadziei.
Jedyny problem z tą książką? Trochę za mało głębi. Jakiegoś wejścia jeszcze bardziej pod skórę, jeszcze niżej, jeszcze… ale i tak…
Przeczytajcie.
Bujanie…
Nie do końca pojmuję jak niektórzy ludzie po prostu to znoszą. Wiecie, wielkie fale, promy, łodzie i całą oną morskość. Podobno można się przyzwyczaić. Podobno po złożeniu Neptunowi ofiary, jakoś to potem jest, ale nie w moim przypadku. Wyobraźcie sobie najcięższą grypę, zawroty głowy i mdłości, problemy z widzeniem, poruszaniem się… to tak właśnie jest. I nawet jak łyknę avio, to mój mózg wciąż pamięta, że nie jest na względnie stałym lądzie. Oj dobrze cholernik pamięta i każda wyższa fala zdaje się go przesuwać to na prawo, to na lewo, bo wiecie… katamaran.
Usłyszeć na początku podróży Leonorą – katamaran – że fale będą coś cirka about 3 metry, to raczej niezbyt fajna sprawa. Ale też w pewnym sensie ekscytująca, albo wiecie avio zadziałało połączone z czymś na stany lękowe. Morze oczywiście piękne, stalowo-szare, wzburzone, robiące doły i wądoły… nie fale jako takie, jakie pokazują na filmach, ale właśnie takie dziwne doły. Pewno cała fala była gdzieś indziej, może na shopping podwodny poszła? Nie wiem, ale doły w wodzie są dziwne. Meniski jak nic wklęsłe i do tego falowane. teraz jedna część katamarana wpada w doła, a druga nie i ziuuuuuu!!!
Mózg stacza się na prawą, a ty nagle zdajesz sobie sprawę z własnego bezmózgowia. No bo jeżeli tam pod kopułką jest tyle miejsca, to kurna gdzie cała reszta tych moich więzów? No szarych istot i innych, tych zagłębionych w szczątkowych wspomnieniach o praprzodkach, którzy tłukli głazy i takie tam…
Zielono…
No ale jak człek chce popodróżować sobie z jednego miejsca na drugie, które nie znajduje się na Wyspie, musi liczyć się z wodą. Sztormową czasem. Promową. Bo wiecie, bez urazy, prom wygodny, miejsce dla alergików, dla tych z pieskami, trochę trzeba polować na ulubione, ale warto. Jest sklep, ciepły posiłek, herbata i kawa. Znaczy jak ktoś może, wiecie, żołądkowo… a potem, a potem nagle człek wjeżdża do Szwecji, gdy wielkie wrota promu – Bogini Wiekuiście Głodnej Motoryzacji – wypluwają cię z końcu i widzisz co… no zielono. Nie mam pojęcia w jaki sposób, ale Szwecja jest o wiele zieleńsza niż Wyspa.
I to tak mega zielona!!!
Te brzozy, jakby napaćkane fluorescencyjną farbką, one krzaczki, nie kwitnące, ale właśnie wściekle zielone, jakby kurcze konkurs jakiś miały, czy co. Nic to, że wariacji na drogach, nic to, że same drogi kijowe w nawierzchni, nic to… zielono jest!!! Ciężarówek cała masa, jadą jakby ich nie obowiązywały prawa wszelakie, ale co więcej: zaliczyliśmy jakieś 3 korki. A tak, dla kogoś z Wyspy to właściwie egzotyka. Wkurzająca i przypominająca zaprzeszłe koszmary, ale jednak. W końcu jak się wycieczkować, to na całego, co nie? Razem z korkami, dziwnymi obwodnicami i całą masą rond.
O co chodzi z tymi rondami w Szwecji? Mają kompleks kółeczka, czy co?