„Stała w drzwiach sypialni, gdy te główne chatkowe się otworzyły, drzwi znaczy… Stała tak, wiecie w onym ledwo wybudzonym półnegliżu, ale z portkami w ramionach. Gotowa na dzień, a może i noc? Zaspana, ale też i dziwnie zmęczona. Z tyłu oświetlona słońcem, które wciąż wygrywało bitwę ze szmacianą żaluzją, z przodu wyłącznie zadziwiona. Może i jednak zawstydzona…
Może i przyłapana?
Ale na czym?
Co zbroiła?
Co mogła w ciągu tych kilku godzin dnia zrobić takiego, by spąsowieć, odczuć kopniaki wszystkich grzechów przeszłości, oraz tych jeszcze niewypełnionych, tych upragnionych, tych ledwo liźniętych… A może jednak był to sen? Może przysnęła i coś się stało, coś wylazło ze snu, namodziło dookoła niej i…
Ale nie no, przecież to było już południe. Całkiem właściwie słoneczne, które miała spędzić przekopując ogródek, plotąc zaklęcia ziołowe i wszelako zabawiać się w kamieniarza. Nie wiedziała jeszcze o tym, ale od tego dnia tydzień drastycznie się zmieni, a jej wczorajsza wyprawa, silnie czarnoszlakkowa oraz wybitnie wspinaczkowa, odbije się i w udach i w łydkach. Oraz cudownie zespoli się z jebaną influencą.
Nie wiedziała tego, nawet nie myślała jeszcze o tym, gdy drzwi się otworzyły. Wiecie, ale nie jakoś magicznie ino kluczykiem, jakby może ktoś sobie dorobił, ktoś nie chciał sprawiać dziwnego wrażenia, ktoś… Nie owijajmy w bawełnę. Za nic w życiu i światach równoległych nie spodziewała się ujrzeć w nich chorego Chowańca własnego.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Izabela. Wojownicza królowa” – … ona. Kobieta, która nie miała innego wyjścia, jak być wielką. Ale jakie naprawdę było jej życie?
I kim była?
Ta książka, to prawdziwa biografia. „Praca doktorska” obejmująca nie tylko samą Izabelę, ale i jej czasy, zawirowania religijne, sprawę islamską… trochę tego jest i trochę… to wszystko czytelnika przytłacza. Nagle narodziny dzieci nie są tak istotne, stosunki między małżonkami, ona sama zdaje się być tylko i wyłącznie… duchem wytyczającym chronologię. A przecież powieść miała być o niej.
Jej samej.
Oj, oczywiście, że się nie da bez kontekstu, ale czy kontekst winien przytłaczać główną bohaterkę?
Tylko i wyłącznie dla wielbicieli prac historycznych, na pewno nie dla tych, którzy chcieli coś może nie tyle lekkiego, co raczej wyłącznie izabelowatego? I nie do końca dla tych, którzy naprawdę chcieli poznać samą Izabelę, bo jakoś… strasznie jej mało. Tak, Izabeli mi w tej książce brakowało najbardziej. Bez urazy, wszystko inne jest. Zarys chronologiczny, geograficzny, państwa ościenne, polityka, społeczeństwo i religijność, a tylko ona jakoś tak po macoszemu potraktowana. Dziwnie. Jakby nie pasowała do tej układanki.
Jakby wzięła się z całkiem innego świata.
Po prostu znowu idę.
Wiecie, jedni biegają, inni pilates, czy inne tam jogi, a ja chodzę. Zwyczajnie. Na nogach. Bez czaderskich butów i utensyliów mierzących mi kroki, bez kijków, czy innych wynalazków, ale z flaszką wody, aparatem i stertą całkiem niepotrzebnych rzeczy. Innym niepotrzebnych… Idę. Jakoś tak mnie ciagnie na północ, więc wybieram północna ścieżkę, tą dotykającą nabrzeża. Przechodzę przez Gudhjem, ciche i spokojne z jednej strony, z drugiej strasznie rozkopane i dziwnie głośne. Wciąż jeszcze jakieś dziwnie zimowe. Ale pięknie słoneczne. Potem port, Ogród Księżniczki, o którym w końcu coś się dowiedziałam… podobno posadzono tam drzewacnader egzotyczne, ale tak serio, to nie do końca wiem dlaczego… może jednak była tu jakaś księżniczka… potem kilka przepaści. Stojący kamień po lewej, Hestesteneny po pawej i włażę w dzicz. Dzicz kompletną. I nagle uświadamiania sobie, że w nocy bardzo padało, a ta moja wycieczka, która miała się zakończyć przy kunstmuseum, może mnie kosztować więcej… sił.
Idę.
Ziemia pod nogami chlupocze i wciąga. Po prawej morze, które stara się wygrać w konkursie na najbardziej niebieskie mazy a po lewej drzewa i czosnek. A tak, oto nadszedł czas na nasz cudowny, wiosenny aromat. Czosnek niedźwiedzi. Wyłazi tutaj na pięć centymetrów, tam znowu już prawie naście. Nie ma co, spieszy mu się. Podłoże wilgotne, więc widać mu sprzyja. Ale kwiaty dziwnie się pochowały. Strasznie dziwnie. Jakby nie miały zamiaru w tym oku w ogóle wyłazić. Gdzie niegdzie tylko przebiśniegi, po ranninkach tylko liście, śnieżyce raz na milion… czosnek wszędzie. Szczególnie tam, gdzie mokro, spadkowo, drzewiaście i niebzyt słonecznie. Usz, spryciarz jeden. Ma swoje ulubione miejsca. Mija mnie rodzinka z czosnkowymi bukietami, taka dwa plus dwa… pewno będzie coś dobrego na obiad. A ja ślizgając się w końcu dowiaduję się jakie spustoszenia poczyniły te wielkie fale. Wjazd na parking przy plaży Salene Bugten zamknięty. Ziemia się obsunęła, ale jakoś łabędziom to nie przeszkadza. Płaska, aksamitna morskość zdaje się gilgotać ich w łapy. Tu coś skubną, tam coś skubną… nikt im nie przeszkadza, a spacerowicze są tacy nieważni. Za to most na Bobbeå… ten, który dość daleko stał od plaży, teraz dziwnie prawie unosi się na wodzie, która z koryta uczyniła niezłe jeziorko, ale da się przejść.
Byle dalej… przystaje człowiek i patrzy na te tony wody pędzące do… wody, i nadziwić się nie może owym kremowatościom i błękitom niezdolnym się wymieszać. Skąd jej się tyle wzięło. Właściwie cała ścieżka do tego miejsca poznaczona była maciupkimi strumykami, jakby w końcu gnejs i granit zaczął łkać nad swym losem.
A może czyimś innym?
Może?
A potem idziemy dalej.
W górę i w dół.
Obok umocnienia poszwedzkie, wszelkie pozostałości po darmowych campingach, które zniknęły z powierzchni ziemi. Cała masa powalonych drzew i pierwszy mostek, który nie tyle stoi na brzegach, co unosi się na wodzie… i po raz kolejny omal nie ląduję w rzece. Skurczybyk przechylił się z głośnym rechotem w prawo i gdybym nie złapała równowagi, która się łapaniu opierała, to byłoby… nieźle.
Idę teraz pomiędzy skalistymi występami, a morzem, które zdaje się oddalać ode mnie. Coraz niżej i niżej są te fale, za to wodospadów coraz więcej. Wszędzie woda, mokrość i coraz węższe te ścieżki. W niektórych miejscach całkiem znikają i przełażę okrakiem na pniach. To chyba już czarny szlak jak nic, no weźcie no!!! I w końcu ścieżka znika. Woda zmyła ziemię, drzewo przewracając się dołożyło swoje, a teraz jeszcze i rozpadlina i rzeczka. Dwa śliskie kamienia dają jakąś nadzieję na przekroczenie tej przeszkody, ale czy się uda? Bo po drugiej stronie przepaść i raczej nie sądzę, że drzewa by mnie zatrzymały. Oj nie… na dodatek słońce się skończyło i witamy deszcz. Bosko. Ale przecież się nie poddam.
Nie mam zresztą innego wyjścia, jak dojść do celu. Bpladsen. Tylko tam są budki, które uchronią mnie od całkowitego przemoczenia, a potem to już można dzwonić po Chowańca, może uratuje Wiedźmę swą z opresji?
Może?
A może zostanę tutaj, gdzieś zawieszona pomiędzy przepaścią, błękitem morza, które teraz zmieniło się w stalową szarość, a tymi powalonymi drzewami, omszałymi kamieniami? Może zmienię się w jeden z nich? Bo przecież skądś się one biorą, co nie? Może właśnie z takich zagubionych wiedźm, co to się im wydawało, że podołają, a jednak to je przerosło? Ale z drugiej strony, no zaraz? Przecież doszłam. Przecież już kurcze tutaj jestem! A powrót zwykłą asfaltówką to pikuś w porównaniu z tym wszystkim, więc może jednak nie zostanę…
No to pa!!!
PS. Chowaniec przyjechał!!!