„Może i nie miała w sobie jezuskowych genów, może i nie miała jakoś tak przeszłości od tej strony odciśniętej w sobie… może… ale jednak się udało. Bo tego dnia morze się cofnęło tak daleko, że mogła zaledwie do kolan zamoczonymi portusiami, dotrzeć aż tak daleko. Po kamieniach, po dziwnie, warkoczowato przeplecionych piaskach, po skałkach i wodorostach… wejść tak daleko w morze. No dobrze, może i nie dosłownie chodziła po nim, ale przecież morze to nie tylko woda, ale tez i to co pod nim. A po tym szło się dość miękko.
Wszystko trwało wystarczająco przerażającą chwilę, by Wronia Banda rozcapierzona na brzegu zaczęła ujadać, wrzeszczeć i bić skrzydłami. Wcale im się nie podobała ona tam. Tak daleko. Tak gdzieś niezbyt, nie do końca naziemna. Chciały jej z powrotem. Po prostu… ale ona nie wracała. Nie chciała. Nie czuła tego. Nagle stała na onej dziwnie wilgotnej, ruchomej nie do końca pustyni i w dziwny sposób był to jej pierwszy raz.
Ponownie.
Niesamowity.
Bo przecież to wszystko zaraz się skończy. Woda wróci, morze przestanie udawać, że wystraszyło się rzeczki, która mocno przytyła i się wzburzyła. Bo zaraz będzie tak, jak było… i co, jeśli ona nie zdąży powrócić? Co jeśli morze w końcu ją zabierze? Jak sobie poradzą?
Morze usuwało się jej spod stóp, jakby z jednej strony chciało muskać, ale z drugiej, nagle stało się dziwnie wstydliwe. Nagle miało to coś i nie do końca było pewne, czy gryźć, czy nie? Czy bawić się, cieszyć stanem posiadania, czy może jednak, jakoś tak, po prostu, zwyczajnie poczekać. Pomęczyć i siebie i ją samą… bo przecież w końcu po coś tutaj przylazła, czyż nie? Nie tylko z powodu wtopionego w nią szaleństwa? Nie tylko dlatego, że mogła, bo przecież w niej to wszystko tak nie działało.
Nie tak…
Na pewno nie tak?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Atlantydzki świat” – … koniec. I to zaskakujący. Z jednej strony coś, co jest logiczną kontynuacją, a z drugiej, jak i sam autor przyznaje, pewien eksperyment. Coś, do czego musiał sam dojrzeć.
I nie dziwota.
Bo oto nie jesteśmy już na ziemi, ilość bohaterów nagle bardziej ograniczona, a kosmos pełen pytań. Co zrobić z ludzkością? Jak to wszystko ma się zakończyć? Ile razy ziemia stała już przed takimi pytaniami?
Dobra, trzeci tom trochę mnie zawiódł. Nie wiem dlaczego, ale tak jest i tyle. Czegoś mi w nim brakuje. Czegoś może mniej kosmicznego, a bardziej ludzkiego. Czegoś, co byłoby namacalnie prawdziwe. Czegoś… No dobra, nie potrafię zdefiniować czego, ale jednak. Brakuje mi pewnego silnego postawienia sprawy w jednym, oznaczonym miejscu. Dobra i zła. Ale z drugiej strony czy można dobro i zło odnaleźć w mitologiach? Szczególnie tych, w które wciąż się wierzy i uznaje za prawdę i religię? Bo o tym jest właśnie ten tom. O wyjaśnieniu mitologii. Mitologii, które nagle okazują się wyłącznie… nauką. Czy można zjednoczyć, skleić w jedno te dwie sprawy? Może w tym tkwi w problem, a może zwyczajnie, zamiast potraktować tę powieść za fantastykę lekko naukową, zadaję zbyt wiele pytań? Może…
Wciąż jednak nie wiem… czy kosmici istnieją? Ale dobrze mi z niewiedzą.
Rebelsi.
Człowiek nie myślał, że istnieją. Nie przypuszczał, że to jest możliwe? Nie wiem, ale jakoś wydawało się, że Tubylcy poddadzą się pewnej karności jeżeli o to chodzi. Że zwyczajnie przejdą na ten przedwiosenny szał. Wiecie, coś w rodzaju pędu ku cebulkom, roślinkom, trawkom, wirowaniu, szmatowaniu, myciu okien, sprzątaniu, grabieniu i piłowaniu ile wlezie. Ale może bez koszenia trawy… a nie, wczoraj widziałam jednego koszącego, więc… więc wiosna już za pasem, a jednak… Oni istnieją. Rebelsi totalni. Odmawiający przyjęcia do głowy wiosennego szaleństwa. Bo przecież po co i po kiego ona nam, my chcemy zimę i w ogóle!!!
Rebelsi…
No wiecie, ludzie, którzy nie pozdejmowali światełek z domów i krzaczków, drzewek, choinek i wszelakich konstrukcji świątecznych. No moja krew, jak nic! Seryjnie. Dobra, więcej ich jakoś tak w części bardziej południowej i centralnej Wyspy, ale jednak, są. Choineczki, drzeweczka. Białe światełka, te lekko osikane i oczywiście te jedyne kolorowe. Tęczowe prawie. Szalone do granic wszelkiej możliwości. Całkiem odbiegające od narzuconych przez tradycję. Rebelsowe w rebelsowej gromadzie.
Mniam!!!
Wiecie.
Nie oszukujmy się. Na Wyspie, gdzie sztuczne światło nie miażdży nocy, a nawet szarości wszelkiej, one maciupkie światełka zdają się być potrzebne przez cały rok. Uwielbiam je. Łańcuchy, które powoli umierają, lampka za lampką, żaróweczka, czy raczej dioda w dzisiejszych czasach, za żaróweczką. Ot zwyczajne wheel of life. Przemijanie od światła ku ciemności. Ale przecież w ciemności nie ma nic złego. Wieczorami wracając z zakupów towarzyszy nam Wenus, potem rąbany Jowisz zabija moją senność… ot wiecie, zawsze coś świeci. Latarnia na Christiansø, albo jakaś jednostka pływająca i chcąca być widoczną i tak sobie myślę, tak się ostatnio zastanawiam jak to było z okolicami Gudhjem. Przecież okoliczności morskie tutaj trudne i skaliste, płycizny pojawiają się nagle, a i skały uwielbiają wyskakiwać z wody, więc… co u nas świeciło. Wiecie nim była elektryczność. gdy był tylko ogień, oliwa i wszelkie tłuszcze?
Trzeba sprawdzić.
Krokusy mi zniknęły.
Chociaż podejrzewam je o zbrodnicze skłonności – nie pytajcie dlaczego, specyficzni psychicznie mają tak i tyle – to jednak to, że zniknęły mi z trawnika, to coś dziwnego. No jakby ich nigdy nie było, w ciągu dnia, może półtora dnia dokładnie, zniknęły. Do końca i na amen. A przbiśniegi, zwyczajowo wyłażące mi z trawki, nie pojawiają się. W ogóle. Ale dlaczego? Czyżbym nie zasłużyła? A może mam bana na kwiatki na swoich, nie do końca własnych, włościach? No nic, wsadzam cebulki na kolejny rok, bo tak. Bo mam nadzieję, że jednak wiecie, coś z nich będzie.
Coś za rok.
Bo bez nadziei to buba w zyciu…
A krokusy pewno wrócą.
Może wyjechały w podróż poślubną? Wiecie, skumały się z innymi krokusami, albo by zagrać dorosłym na nerwach, z rannikami i niczym kwiatowe Romki i Julki, wiecie, połączyły się, bzyknęły i po prostu dały na chwilę nogę. Czekajcie na mutanty. Obserwujcie okolice! Może się pojawią? Może? A co jeśli niektóre skumały się miłośnie z hiacyntami? To dopiero będą krzyżówki. Tylko czekać na przyszły rok i wiosnę… zresztą czas tak szybko mija, zapiernicza, zapierdala i wszelako pędzi, że na pewno mrugniecie i już. Rok znowu starsi. Ekhm…
Dołujące, co nie?
Update dotyczący wielkiego sporu o nazwę promu… no więc kłócili się, wybierali, wybrali finałową trójkę czy piątkę i… i ponownie armator poinformował, że jeśli chodzi o prom, to on już imię ma i nie chce innego. A takie zmuszanie biednego pływaczątka, by nagle inaczej się określało, to seryjnie brzydka zbrodnia! No dobra, koloryzuję, ale wiecie, u nas nacjonalizm dudni sobie mocno. Najlepiej we wszystko wsadzić podstawowe literki, których nikt nie wie poza Duńczykami jak wymówić i określać się jako Wyspę przyjazną Turyściźnie. Sprzeczność? Ależ gdzież tam! Sarkazm? Ależ oczywiście, no przecież wiecie, zawsze!!!