Pan Tealight i Broda…

„Stała tam.

Samotna, jakby zagubiona.

Jakby odrzucona przez morskiego hipstera, tudzież gościa w modelu drwal, co to nagle postanowili zwyczajnie zgolić, odciąć… może i koczek gdzieś tam pływał? Nie zaglądała w fale, za bardzo była zafascynowana oną smutną brodą. Bo tak, broda była bardzo smutna. Bardzo samotna, zimna, oszroniona, olodzona… i szalenie piękna. Niesamowicie foremna i zaskakująco wzruszająca. Jakaś taka. Stojąca na krańcu pirsu, gotowa rzucić się w fale, zatonąć, a może jednak rozpuścić się w nicość?

A może?

No broda.

Pęk wszelakiej, lekko zmiętej włosiny, innej niż ta nagłowna. Mocniejszej, pełnej okruszków, lekko kręconej, wszelako białawej. Nie siwawej, ale właśnie wiecie mlecznej takiej, jak u Świętego, co to prezenty dostarcza i nadmiernie, zdajecie sobie z tego sprawę pewnikiem, korzysta z pozostawionego mleczka i załączonego ciasteczka… albo i trzech. Jak nic mleczka po irlandzku. No wiecie, jak ta kawa. Podobno można tak pokomplikować i te płyny. No serio, spróbujcie.

Może też dostaniecie brody, albo choć wąsów?

Broda mocno skupiona w sobie. Niepoddająca się wiatrom, bo przecież w brodzie wszystkie włoski odczuwają przynależność do roju. Może nie mają królowej, ale wiecie, ona wspólnota jest aż nazbyt silna, dlatego… broda stoi. Nie porusza się. Nie zmienia pozycji. Nie przestaje z brodowej nogi na inną brodową nogę.

A może…

On tylko poszedł popływać. Bo lubi zimowe fale, wszelakie sopele i mroźność wspomaganą wiatrem, a brodę wiecie, pozostawił, bo mokre włosie strasznie ciągnie ku dnu, a on jakoś wolał powierzchnię, tylko że nigdzie go nie widać. Choć może gdzieś tam, na horyzoncie? Czyż właśnie nie machnęła dloń, lub noga? Lekko siwawa głowa, z niewielką ilością włosków? Tak, to chyba to. Ale jednak tęsknota brody bardzo przygnębia i rybaka, który niczego dziś nie złowi i Wiedźmę Wronę Pożartą, która ryzykując życiem podaje właśnie brodzie kawałek czekoladki z przyprawami. Wiecie, pozostałości poświąteczne… w końcu kto zjada okładki, ten piękny, gładki, oraz wszelako szczuplejszy, jeśli się wiecie, dzieli z innymi!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_2078

Z cyklu przeczytane: „Susza” – … Australia. Pająki. Wielkie pająki. I susza. Książkę oczywiście, choć to pierwsza tej autorki, wspomogło to, iż wykupiono prawa do sfilmowania jej. A może ważniejsze było zdobycie nagrody dla niepublikowanego manuskryptu? A kto tam wie…

Australia, pająki, gorąco… śmierć.

Autorka jest stamtąd, więc naprawdę wie jak przekazać oną bezwodność i arachidy skaczące po ścianie, czyhające na smacznych ludzi… tkające sieci. To w końcu tutaj normalność. Do suszy trwającej już drugi rok ludzie jednak się nie przyzwyczaili. Stres narasta. Problemy się nawarstwiają. Nasz bohater przyjeżdża tutaj tylko z jednego powodu. Nie tyle dla zmarłego przyjaciela, dla jego rodziny, ale wspomnień o pewnej zbrodni. Tylko, czy przeszłość naprawdę nie wygasła? Czy nowa zbrodnia sprawi, że ludzie zmienią zdanie? Ale co, jeśli wszyscy myślą, iż ojciec rodziny zamordował swoją żonę, syna i siebie… więc nikt nie szuka? A pająki wciąż tkają swoje sieci…

Dobra powieść.

Klimatyczna. Nie idealna, ale jednak dobra. Nieźle przedstawiająca tamten świat, inny, zdesperowany i ciągle spocony. Ludzi, którym już nie zależy i tych, których małe sekrety urastają do ragi zbrodni. Jak zwykle nic nie jest takie jakim się wydaje i tak naprawdę od samego początku jesteśmy pewni, że ci najbardziej podejrzani nie są winni. Ale w takim bądź razie, kto popełnił zbrodnię sprzed lat i czy naprawdę ojciec rodziny popełnił najstraszniejszą ze zbrodni? Hmmm… no dobra, pewnych rzeczy się domyślicie, ale powiem Wam jedno, mimo lekko usypiającej atmosfery, to nie jest zła powieść. Może nie diametralnie inna, na pewno bazująca na człowieczeństwie, które niczego nowego już nie umie wymyśleć, ale jednak… warto.

IMG_1446

Mokro.

Mokro i wilgotno, a nie padało. Tych tylko kilka kropel z niebiosów to trudno nazwać deszczem. Wieje co prawda, ale to chyba raczej opcja susząca, czyż nie? No to skąd ta cała wilgoć i woda w rzeczkach, strumieniach, a i wodospadach. Wszystko przepełnione, dróżki i ścieżki podmyte, zniszczone, albo zwyczajnie pod wodą. Jakby cała Wyspa postanowiła zmienić w końcu swój stan skupienia. Tylko, czy na zawsze? Nie wiem. Ale wyjście na zewnątrz wiąże się z gumiaczkami, ale tutaj, chyba tylko poza mną, każdy ma odpowiednie wdzianko w kolorze pomarańczowym oraz buciki. Na cieplejsze dni drewniaki, a mokre kaloszkowatości. A ja tak nie cierpię gumiaków, że aż mnie telepie, więc wiecie, wracam do domu ubłocona po uszy. I fajnie jest!!! A już szczególnie jak dziś miałam zwyczajowo niewielki wodospadzik przy dróżce przy Kobbeå przechodzić… nie ten główny ogromny, ale ten wiecie, wcześniejszy po prawej…

… no to, ekhm, się zmoczyłam. I fajno. W końcu człowiek też się musi popodlewać, czyż nie?

Świat naprawdę wzrasta i w prawo i w lewo. Trawki wszelakie wyłażą spomiędzy wciąż jeszcze dziwnie witalnych liści zeszłorocznych, zapowiadając i tulipanki i żonkile i narcyzy… bo wiecie: ranniki i przebiśniegi to już są. W mngości wszelakiej i zwyczajnej. W dorzeczu rowu melioracyjnego, gdzieś tam na zboczu, tutaj zaraz przy drodze, jakby chciały udowodnić, że mogą i muszą. I oczywiście, że przecież są onym zwiastunem wiosny, więc wszyscy muszą, po prostu muszą się nad nimi roztkliwiać. No i pewno to robią… ja wciąż jestem twarda.

Tęsknię za zimą. Śniegiem, mroźnością. Oj pewno, że udało mi się jeszcze złapać trochę śnieżności tydzień temu, ale co to było. Nosz ino tyle, co ten kot napłakał, a to serio bardzo, ale to bardzo bardzo mały kot!!!

IMG_2105 (3)

Poza wilgocią wszelaką, jakoś tak dziwnie wyczekująco się zrobiło. Ludzie trochę się burzą po gazetach, wynajdują dziwne problemy, ale jednak… jakby wszyscy na coś czekali. Koniec świata może się zbliża, może kurcze znowu czegoś nie wiem? Bo wiecie, to się zdarza. Nie mam pojęcia co się dzieje w Grze o tron, znaczy tej filmowej, oraz komu co tam obecnie gra. Bez telewizora ona dziwna nieświadomość staje się dla wielu obserwujących mnie z zewnątrz, jakaś taka… przerażająca. Ciekawi mnie to. Dlaczego ludzie boją się tych beztelewizorowych?

No, dlaczego?

Może i świat zewnętrzny naprawdę zdecydował się już na wiosnę, wciąż jeszcze mamy luty, więc wiecie… jest jeszcze nadzieja. I chociaż bułki na fastelavn już trzeba szykować, to wciąż jeszcze może się przytrafić nam zima, czyż nie? Szczególnie przy takiej wilgoci. I to wilgoci, która ma taki widok na morze. Morze, które w miejscach, gdzie osiadł piasek tak cudownie, turkusowo się mieni i nie łączy z onymi błękitami odbitego nieba, oraz kobaltami i granatami. I choć wieje, to po naszej stronie fal brak, za to kamienie na plaży świeca się jak psu… znaczy wiecie, wyraziście połyskują niczym lakierowane! Ekhm. Śliczne są. Nie rozumiem na co człowiekom diamenty, gdy mogą dostać coś takiego jak mieszanka mrozu i trawy, albo trawy i krwi, albo taką czerwień, która zdaje się wypływać z plażowych żył… Śliczne mamy kamyczki na plaży.

Nawet jak tak wieje.

IMG_2027 (3)

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.