„… no taka była prawda, że wszystko zaczęło się od Chowańca. Na początku jego kanapeczki, wiecie, gdy je komponował w czasach wszelakiej ich jednak wspólnej, uniwersyteckości, znaczyły jedynie śladowe ilości masełka i wszelaka drobinka, ot koroneczka wędlinki, tudzież serka. Ale z czasem… pozwalał sobie na więcej. Na rozpustę, na coś innego, coś nowego. Nowe smaki, owe ilości, nowe odkrycia wszelakich czarowności najęzykowych. Bo czemu nie… przecież w końcu miał kogoś, kto mu podpowiedział, kto zauważył, kto zapytał: dlaczego?
I tak narodził się Masłowy Ludzik.
Lekko michelinowy w kształtach, ale nie do końca, śliski oczywiście i jaśniutko żółciutki. Łatwo topliwy, ale też i dziwnie ponętnie pachnący, wiecie, chcecie i rzucić go na patelnię i zlizać topionego z kawałka pizzy… mocno seksualny może? Ale przecież jakie jedzenie nie jest. Nawet kotlet ma coś w sobie sprośnego. A ten ludzik, wybitnie męski i stroniący od ciuszków, nawet chusteczki dookoła bioder, nawet woreczka na klejnoty masłowe, nawet wiecie, kokardeczki chociaż…
… no taka była prawda, iż Chowaniec pokochał masło, a z jego miłości zrodził się właśnie on – Masłowy Ludzik. Duch, a może i bożek nawet. Ten, który zawsze sprawiał, że masło choć prawdziwe, jednak z jakąś taką łatwością miękło pod jego ostrzem, jakoś tak się nigdy nie kończyło, a kanapka, nawet jeżeli upadła, to masłem do góry. Taką miał moc. Jedną z największych. Jedną z najbardziej pokrętnych, a już zimą, no widzicie, przy niższych temperaturach twardzielem się stawał i nie jełczał wcale a wcale, i trzymać się lodówki nie musi… I na wyprawy chodzi. A coś takiego zobaczyć na Wyspie, cóż. Czy mogłoby to kogokolwiek dziwić?
Kogokolwiek?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Muzyka duszy” – … bo gra. No przecież zawsze coś w duszy nam gra. A i jest taki rodzaj muzyki, który zdaje się być samą duszą, więc…
Tak, po raz kolejny sięgam sobie do Pratchetta wiecie, by sobie przypomnieć, by się zabawić, by jakoś tak się odchamić nawet. Miałem znajomego, co dla odchamiania opery słuchał, tyż lubię, ale bardziej na mnie działa Pratchett. I Śmierć. A może tak naprawdę tylko o niego chodzi? Ekhm, wiecie, lekka fiksacja?
Książka jest jak zwykle niesamowita, mądra i zmusza do nadmiernego myślenia. Jest opowieścią o czymś nowym, o Susan Sto Helit, wnuczce Śmierci i oczywiście o nim samym, oraz o „muzyce z wykrokiem”. Wiecie, onym czymś, z czym można żyć, albo się mierzyć. Oj, zapomniałam o magach. Kurcze, pewno mi tego nie wybaczą, więc wybaczcie, że zniknę, a wy… cokolwiek wam mówiono o Pratchecie, niech was nie zwodzą te dziwne dla wielu okładki. Niech was nie zniechęca lekko dziecięca – a słyszałam i takie opinie – stylistyka. Spróbujcie Pratchetta. Może go pokochacie, może jednak nie, ale na pewno zrozumiecie, że jest w nim coś więcej. O wiele… więcej.
Wyspa.
Taka piękna, taka szarzejąca. Taka fascynująco odpuszczająca oną światłość. Taka spowalniająca, bo przecież słońce to zawsze jakiś przymus, a już szczególnie ono przedwiosenne. Ono wybijające kwiaty z traw, ono zmiękczające ziemię. Ono kompletnie niszczące te wszelkie przymrozkowe koronki. Ono… niesamowicie ciepłe. Niesamowicie zniewalające. A to przecież tylko Wyspa, czyż nie? Maleńki kawałek świata. Maciupeńki całkowicie. Takie wiecie, dla wielu niewidoczny, nieistniejący. Bo przecież ilu wie, że to Dania? Zwykle albo ktoś się pyta jak to jest w tej Australii, albo czy w Szwecji serio łosie chodzą po ulicach. A co… z trzeciej strony, przecież nie można wiedzieć wszystkiego, czyż nie? Nawet z googlami!
U nas mgły, czyli trudno się jeździ, a potem kłótnie muzealne. No i wiecie, nagle się okazuje, że architekt z USA za darmo pracuje, a darmowemu koniowi durnie tak w zęby zaglądać, no i konflikt się zagęszcza. Jedni się dziwią, inni znowu marudzą, jeszcze inni do końca serio nie rozumieją, a ja… A ja nie chcę. Nie chcę więcej białej bryły, bo ta jest idealna. Może i nadmiernie moderna, ale jednak idealna, a bez tej wieży będzie wyglądała dziwacznie. I ten strumyczek tam w środku i ta cała biel… tyle miejsca, a jednak chcą więcej? Ale przecież za darmo, więc jak odmawiać? I nagle brak wypłaty sprawia, że musisz przyjąć brzydki, koszmarny, niefajny prezent… Bo przecież niepłacone, bo darowane i bezzębne może, ale jednak. Myślę, że zbyt wielu chce się na Wyspie wybić. Chce, a potem doskonale ją depcze i niszczy. Ale też ona potrafi się bronić, więc bójcie się ci, co jej boskości nie dostrzeżecie.
Fajnie, nawiedzenie to brzmi, co nie? Buuuuuu!!!
PS. Długość życia u nas taka niezbyt, wiecie… no kiepsko jednak stoimy w tej całej statystyce, tylko 79,5 lat. Hmm, są od nas lepsi, albo to zwyczajne, statystyczne szaleństwo, jak zwykle. Kto ich tam wie z tymi ich matematykami.
Szarość spowiła Wyspę i już od razu jakoś raźniej się oddycha. Morze wdziera się między drzewa i szaleje. Zdaje się, iż wszystko jest słone. Tak naprawdę i do końca słone. Powietrze i kora i te pączki, które już się pojawiają, młode listki, stare trawki, drzewka… sosny pochylone na wydmie, która z czasem pewno wkroczy w morskość i stanie się kolejnym elementem plaży, dziwny bunkier… w którym nie wiadomo co i nie wiadomo kto. I to nadbrzeże, które poznaczone jest willami. Bo przecież i u nas są takie miejsca, wiecie ino dla bogatych. Jak tak dalej pójdzie, to ogólnie bogacizna z miasta nas wykupi, mieszkać będzie tylko od czasu do czasu, a zwykłego Tubylca nie będzie stać na dom. Wiecie jakie to jest wkurzające, jeśli tutaj się urodziliście, tu chcecie żyć, a jednak nie stać was na dom, bo ludziska z miasta oczywiście zawyżają ceny…
Ale tak zmieniono prawo. W sporej części Wyspy nie ma już obowiązku zamieszkania, więc i zwykłe domy zmieniają się w sommerhusy. Oczywiście dla tych, których stać. Spoglądanie na upadek takiego miejsca jest cholernie bolesne. Rani, rozdziera i wkurza. I… niczego nie możesz zrobić. W końcu reszta Danii i tak uznaje Wyspę za dopust boży i to nie wiadomo jakiego boga, a politycy u nas tacy sami jak w innych miejscach, więc… wierzyć można tylko w magię.
Tylko czy magii wystarczy?
Najlepiej napatrzeć się na te sosny i zarośla, na rzeczki kręte bardzo pomiędzy drzewami, na wydmy, których wcale nie tak wiele, na te skaliste zbocza, na te plaże tak różnorodne. Na wszystkie cudowności naturalne, na to, co wciąż jeszcze jest. Macać to i wdychać w siebie. Ono czyste powietrze, one sople, znikające, oną nadzieję na to, że wiosna nadejdzie, ale może kurcze dopiero potem, dopiero później… po kolejnych śnieżycach, po kolejnych zawiejkach? Może? Kto to może wiedzieć… no kto?