Pan Tealight i Kamień Wiedźmozoficzny…

„Leżał tam.

Oczywiście niebieski, jakby w przypadku tej wiedźmy inny nawet nie był brany pod uwagę. Niezbyt duży, ale totalnie nierówny. Taki jakby wciąż zmieniający kształt, a może to było tylko światło? Bo w końcu leżał na innych kamieniach, skąpany tym rodzajem sztormowego, złotawego morza, nad którym unosiły się mewy, a które ocieniał stojący dumnie na skałach Hammershus.

Czekał na nią.

A ona oczywiście przybyła.

Wygibasowała się na nadbrzeżu, trzymała ziemi, starała się nie dać porwać falom, utrwalała i światło i świat, i Wyspę i czas… I oczywiście wszystko to, co ponad nią i to co obok niej. Ale coś spod tej kamiennej, ugładzonej wiatrami i falami skałowatości przemawiało do niej. Chciało, by sięgnęła po ten kamień. Tak niewielki, tak dziwnie niewidoczny dla innych… no nie oszukujmy się, przecież każdy by chciał taki kamyczek. Czyż nie? Każdy!!!

Szeptało.

Śpiewało i nuciło.

Chciało, by wzięła go…

… a ona, a ona po prostu jakoś tak go na początku nie zauważała. Jakby światło odbijało się od niego i zamazywało obraz. Jakby ktoś je ocieniał tak, by wydawało się jej, że niczego tam nie ma… Może ono coś naziemne uważało, że ona nie jest na niego gotowa, może tak naprawdę wiedziało, że na nic on kamień jej, a jednak, kurcze, w którymś momencie prawie po niego sięgnęła. Tak, w pewnym momencie już go głaskała, tuliła do siebie. Prawie się poślizgnęła na kamieniach, prawie on wpadł w jej dłoń, a może chciał tak naprawdę wciągnąć ją w swoje wnętrze? Bo czy tak naprawdę, to czy on miał być dla niej, czy ona dla niego…

Pan Tealight widział to wszystko i zrobił coś, co robił bardzo, ale to bardzo bardzo rzadko… zmienił i czas i miejsce. Jej dał zdjęcia, a kamień przesunął w sobie tylko znaną skalistość, gdzie wtopił go, by czekał, aż czas będzie bardziej odpowiedni.

Choć trochę bardziej odpowiedni.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

img_7001

Z cyklu przeczytane: „Nethergrim. Kostuny” – … drugi tom cyklu. Powrót do znajomych bohaterów, specyficznej łagodności świata, bo ta książka to jednak historia dla trochę młodszych nastolatków, a nawet… czytelników przed 10 rokiem życia. A przynajmniej tak myślałam o poprzednim tomie: „Otchłanny”. Bo z „Kostunami” jest już trochę inaczej.

Ta książka…

… ta opowieść wcale nie jest łagodna. Jest przygodą, ale i walką o własny świat. Jest pełna niesamowitych postaci, szokujących nawet, ale przede wszystkim jest historią o przyjaźni. O tym, jak ona zmienia i udowadnia, że w pojedynkę wcale nie lepiej żyć. Że pewne uczucia przekształcają się w coś większego. Uczy odpowiedzialności za swoje czyny i tego, że każdy może w sobie odnaleźć cząstkę, która pozwoli mu uczynić coś wielkiego…

Dobra historia dla młodzieży. Może i lekko wtórna, ale jeśli ktoś dopiero zaczyna swoją przygodę z literaturą, na pewno doskonała.

img_0116

Nie no pewno… wiało.

Duło i tak dalej.

Ale lądowania SASa chyba nie przebiło. Zobaczenie sporego jak na nasze warunki airbusa, w którego walnął piorun i musiał lądować awaryjnie, to dość dziwna sprawa. Oj pewno, że tylko przez kamerkę zamontowaną na lotnisku, ale jednak… egzotyka jak nic! Z drugiej strony, dobrze, że się to tak skończyło i tego się trzymajmy. No i zdążyli nim Urd poszalała. Powaliła kilka rzeczy, przemeblowała trochę, przechyliła choinki… no wiecie, pobiła w dachy, poduła, pomiotała, ogólnie mówiąc noc była przerażająca, więc trza się przespać. Za to dzień, oj kurcze, pewno przez tą całą wietrzność oczywiście, dzień mieliśmy słoneczny i z niebem błękitnym, więc Tubylcy wybrali się oglądać fale…

Temperaturka niby 8 na plusie, a jednak zjazd do Hammerhavnu od razu uświadamia człowiekowi, iż odczuwalna to coś na kształt minus 18. Jak nic! Nagle tęskni człowiek za rajstopami i może jeszcze kołdrą i kożuchem z piecem, czy czymś… ale zdjęć nie da się robić w takich ubrankach, więc zwyczajnie zaciskasz zęby, zapierasz się i pstrykasz. A jest co. Kurcze, jest co, bo udało nam się dotrzeć tam akurat wtedy, gdy połowa morskości dojrzała sepią, a druga połowa kobaltem. Coś niesamowitego. Z prawej ten spory kamienisty klif, o który fale rozbijają się, ale też wpadają w dziwny ciąg i wybuchają niczym czarowny gejzer a jakimś takimś różowawym pobłyskiem. Szum, szaleństwo, hałas, a jednak i fascynacja i ten zapach przeczyszczający nie tylko pory zewnętrzne, ale i wewnętrzne. Wszystkie na amen!!!

Za to po lewej.

Wiecie, tam, gdzie zza specyficznej mglistości barwnej miejscami, bo tęcze rozbijają się w onych mżawkowych mgiełkach na części składowe, i po prostu zwalają z nóg. No dobra, z nóg zwala wiatr i fala jak podejdziesz zbyt blisko, a przy robieniu zdjęć często zapominam o bezpieczeństwie, dlatego mam Chowańca, więc… no wiecie, jest się na kim oprzeć, jest sie o kogo zaprzeć, a przede wszystkim jest ktoś, kto w końcu złapie cię za połacie ciuchów i ściągnie z powrotem.

img_0158

W oddali na skale ruiny Hammershusa.

Otacza je bursztynowa, wilgotna, słona mgiełka.

Fale na dole harcują jak szalone. Bałwany i wszelakie burzaje po prostu urastają do rangi monsterów. Ale pięknych takich, Ich kropelkowane otoczki mienią się wszystkimi kolorami, nie tylko tęczowymi, jakby skradły jakieś magiczne kryształy z głębin morza… a może tylko je wypożyczyły? Za to zwyczajowy deptaczek jest nie do przejścia, wiecie ono molo, oddzielające niewielki, płytki port od reszty morza chłostają niezłe połacie wody. Oj pewno, że znalazło się kilku samobójców, ale udało im się umknąć i już więcej nikt nie próbował, a nad wszystkim…

No właśnie nad wszystkim bursztynowo-złoto-mleczna mgiełka, a w niej mewy. Jakby serio miały tam coś mega do żarcia, nie odpuszczają. Unoszą się, coś łapią, mokną, a jednak nie chcą odejść. Te większe kamikadze siedzą na falochronie i za nic sobie mają pukające je fale. Ale no serio. Wiecie, skulone takie, żadnych łapek ino takie kuliste kształty ciasno dość zbite, skrzydło przy skrzydle, ale jednak… kurcze, że nie spadają. Przecież ślisko tam!!! A może jakiś zakład mają? No wiecie, kto pierwszy zmuszony do odlotu, ten kurczak skubany? Do tego ta miodowość bursztynowa, ono podświetlenie niesamowite, bo w końcu udało mi się trafić w światło. Niesamowicie idealnie nawet. I gdyby tylko tak wiatr mną nie tarmosił, to cykałabym te zdjęcia z kilka godzin, ale nic z tego. No nie da się. Nie dość, że nie utrzymasz aparatu, to na dodatek jeszcze wszystko zdaje się poruszać, miotać i kroplić i…

Trzeba uważać. Ale za to ono powietrze jest po prostu MEGA!!!

I wiecie co…

… jak tylko znajdziecie miejsce osłonięte od wiatru, ale nasłonecznione… co nie jest łatwą sprawą, podobnie jak kibelek, bo wszystkie pozamykane!!! To zrobi się Wam cieplutko. Może i na chwileczkę. Może i na momencik, czasu okruch, ale jednak. Warto skorzystać, gdy przestaniesz się wglapiać w oną mglistość wodnista, dziwnie, niczym duchy morskie wspinającą się w górę klifu… Bo to tak wygląda. Jakby ta mgiełka przybierała kształty człowiecze i wspinała się w górę. Może i naprawdę one morskie duchy o tej porze roku powracały na Wyspę? Na ląd?

img_0396

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.