Pan Tealight i Ściana Ryjów…

„Wydarzyło się to tylko raz…

Więcej razy zwyczajnie nie dali się złapać. Nie pozwolili na taki sprzeciw, na tak magiczny, na tak silny. Wycwanili się. Zwyczajnie nie mogli sobie pozwolić na kolejny raz, bo przecież… Byli nieliczni. I nie odnawiali się. Stworzeni u zarania świata, gdy jeden z człowieków postanowił drugim popoganiać.

Oni Duchy Wszelkiej Zbędnej Polityczności. Jest ich tak niewiele, a jednak wciaż mącą, działają, wciąż jeszcze przecież…

Pan Tealight dobrze pamiętał ten dzień i mógłby i dziś przysiąc, choć to przecież niemożliwe, że ona tam wtedy z nim była. Ale przecież nie mogła. Wtedy nie było jej jeszcze nawet w planach! A jednak pamiętał ją tam, wkurzoną tak, że aż ziemia dookoła niej bielała pozbawiając się barw i wszelkich soków. Tak bardzo wybuchową, że skała, w którą wpasowała onych osobników, przybierała coraz bardziej dziwaczne kształty. Oj tak, dokładnie ich odbicia. Zwyczajnych mężczyzn z ogolonymi twarzami i nosami, które winny mieć odrębne koła ratunkowe w przypadku wypadku…

Ale choć tak wielu udało się wtedy uwięzić, to wciąż mącili. Wciąż jeszcze ci, którzy pozostali, choć nieliczni, rośli w siły… siły pzebiegłości i durności, siły wszelkiej mamony składalności, oraz dziwacznych umiejętności wzbudzania poczucia winy u tych zwykłych, maluczkich i dobrych. Zwyczajnych… chcących tylko przetrwać. Tylko wytrzymać, tylko znowu oddychać…

Tak, pamiętał dobrze ten dzień, ale jedna na wszelki wypadek wciąż przychodził sprawdzić, czy oni wciąż tam są. I byli. Byli nawet tego wieczoru, gdy szarość nie opuszczała Wyspy przez cały dzień, a z nadciągnięciem nocy tylko gęstniała, dosypywała ostrej papryczki i pieprzu i wiecie… wzmacniała smak. Byli tam, a jednak mógłby przysiąc, że się wydostali, bo w tym czasie, jakoś tak ludziom znowu odbijało i rozumiał ją bardziej niż zwykle, Wiedźmę Wronę Pożartą, dlaczego woli umarłych, a z techniki, to wychwala wciąż koło… rozumiał. Choć ludzi już dawno przestał pojmować.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

img_7883

Z cyklu przeczytane: „Sztylet rodowy” – … droga pani Autorko. Ja, ja muszę się do czegoś przyznać. Do tego, że czytam ciągle, na okrągło, codziennie, a jednak… strasznie dawno tak się nie bawiłam. Az nazbyt dawno!!!

Dziękuję!!!

Nie, to nie opowieść o Oli i nekromancie, ale świat ten sam prawie. I tu pomroka i tu się przed nią trzeba strzec. Dlatego grupy Głosów Królewskich wysłane mają zostać w powojenny świat, by zapewnić pokój państwu. W skład grup oczywiście wchodzić muszą różni i to różni osobnicy pod każdym względem. I magik i uzdrowiciel, woje i ci od artefaktów. A nasi bohaterowie, oj… trza przyznać, że stworzyła ich pomysłowa głowa. Ona – magiczka nie do końca, ale skrywa tajemnice. On – arystokrata, w nim zadurzona wojowniczka. Do tego troll kochający Oną, krasnolud mazgaj dzieciak i elf… osz ja pierdziu Daezaela kocham!!! Takiego elfa jeszcze nie znaliści, uwierzcie mi.

I oto jest ich przygoda.

Ich czas docierania się. Ich zakochanie, bo troll ją kocha, a ona, jej tak wygodniej i skrywa to jej tajemnicę. Do tego mamusia krasnoluda i elfie depresyjności i jeszcze humor i zabawa i strach, gdy nagle zło atakuje i tajemnica i przymusowy ożenek i…

Oto ona. Aleksandra Ruda. Kocham ją! Za to, że zawsze potrafi mnie wyrwać z dupowatej codzienności człowieczeństwa!!!

img_8494

Wodospad.

W końcu działają, wszystkie, ale ja wybrałam sobie na dziś ten największy. Dziwnie rozdwojony obecnie, głośny nawet jak na niego, przeraźliwie. Wysoki, kamienny, omszony. Z czystą wodą, która gotowa jest cię porwać i rozpierniczyć o skałki. W końcu, to żywioł. Gotowy, by niszczyć i tworzyć swoje.

Wiecie co.

Wyspa ostatnio nauczyła mnie jednego… wszędzie da się dojść, a odległość dziwnie się wydłuża, gdy jedziesz samochodem. Serio. Tuptanie sobie a muzom, czy szybciej, czy wolniej, jakoś tak kurcze dotrzesz sobie gdzie chcesz, może i trochę płucka wypluwasz, ale masz w sobie taką kosmiczną szczęśliwość. Nawala się człowiek tlenem i tyle. Idzie. I jakoś tak łatwiej mu wszędzie na onych nogach, a potem… bo wiecie, iść jest spoko, ale jak gdzieś dojdziesz i nagle orientujesz się, że zmrok cię dopadł, a ty musisz jeszcze wrócić, to przydaje się pomocna podwózka. Ktoś, kto ściągnie cię z drogi, nie pozwoli zmarznąć… Ale jednak to właśnie chodzenie jest takie niesamowite. Nawet to zwyczajnie polegające na błąkaniu się, choć do takiego wodospadu to droga prowadzi względnie prosto, aczkolwiek o tej porze roku uważajcie na śliskość i podtopienia, oraz wszelakie obsunięcia. Stoczenie się w nurt rzeki, może i niezbyt głębokiej, nie będzie przyjemny. I zawsze możecie wpaść w te czarne grzybki, a one tak brudzą. Ale i wyglądają czadowo wtopione w ten, fluorescencyjny prawie, mech. Naprawdę czadowo.

A wodospad… a tak, idziemy zobaczyć wodospad, oczywiście idziemy za szumem, bo szumi mocno. Dróżką w górę i w dół, potem znowu, przytrzymując się gałęzi, wglapiając się we wszelakie, niesamowicie uformowane skałki i skały. W te omszenia magicznie-elfickie i oczywiście wszelakie porosty. I te liście pod nogami, może i śliskie i wilgotne, ale jednak tak fascynująco barwne wciąż jeszcze. Tak bardzo klejnotowe. I te wszelkie wybroczyny na ścieżce i te zawijasy wodne i ta świadomość, dzięki której możemy sobie wyobrazić jak to wszystko może wyglądać, gdy naprawdę leje. Gdy niebiosa rozpuszczają się w łkaniach, gdy… no wiecie, mokro jest. Przecież tutaj wszystko musi płynąć, a to wciąż stoi. Na pewno się pogłębia, na pewno poszerza i wszelako eroduje, ale jednak… wciąż jeszcze trwa, stoi i szumi. No dobra, poza tym czasem, gdy susza seryjnie Wyspę dobija, wtedy nawet nie ciurka, ale…

img_7316

Idziesz…

I w końcu, dwuznacznie mówiąc: dochodzisz.

Mijasz te mostki, wszelako mokre i wiecie, należy używać ich z rozwagą, ale jednak… przesłodkie. Nikogo nie ma poza tobą i lasem, drzewami powyginanymi w dziwnym tańcu, a może właśnie biorącymi udział w Mannekin Challange? Kto je wie. Niektóre wyglądają jakby trochę piły w nocy i do końca jeszcze nie wytrzeźwiały, a wodospad…

… a wodospad zdaje się jeszcze bardziej ogromny, wysoki i magiczny. Podzielony na dwie mocne, białawe strugi szlocha i tłucze się między omszałościami. Nie da się dojść do niego tak jak zwykle musi człowiek kombinować, no ale wiadomo, więcej wody. Zagapiasz się w one szalejowatości wszelkich strumyczków i mikrowodospadzików i po prostu mu lepiej. Jakby ta woda zabierała ten wszelki, szlajający się polityczny syf i dziwaczności wszechświata. I te iglaki. Ech. Stoją tutaj, gapią się na to wszystko i może dlatego mają taką fajną, paskowaną korę? Nie no, pewnie, iż człek zdaje sobie sprawę z tego, że ktoś je tutaj zasadził, ale jednak, no kurcze no!!! Są tak bardzo orientalne, że wolisz wierzyć w magiczność.

Ale… nie możesz oderwać wzroku od wody. Od tej spokojności jej w dolnym nurcie, prawie leżankowej prostoty w malowniczych zakolach. Tych kolorów, onej piaszczystości, potem iłów, aż w końcu próchnicy… wszelako ziemnej. To tu to tam pozatrzymywały się listki, zakuane wokół tych pojedynczych gałązeczek. Takie nie chcące płynać dalej, trzymające się tego miejsca całymi sobą. Na zawsze… albo tylko na chwilę, bo przecież woda się podniesie, gałązka może i obciążona, w końcu się zbuntuje i popłyną. Gdzieś dalej. Do morza. Bo przecież nie mają daleko.

Ale widać, nie chcą.

A może to tylko na razie? Na chwilę jeszcze?

A ja? A ja idę dalej, wzdłuż strumienia. Scieżką, schodkami, błotnistą powierzchnią. I wiecie co, to najfajniejsza sprawa na świecie! Las i woda. Dzicz, może i nie totalna, wiecie, w końcu możliwym jest tutaj spotkanie człowieka, choć mi tym razem się nie udało, ale jednak… cudowna samotność z drzewami i prawie miłościwą bezwietrznością. Naprawdę miłościwą, ale co się dziwić, z prawej górka i drzewa, z lewej lita prawie ściana skał… choć wyglądają jak mocno przytulone do siebie profile rozdartych twarzy. Fajnie jest. Choć szaro i ciemno dziś, a jednak nie zamieniłabym tego na wędrówkę po markecie. Sorry, nawet po IKEA’i!!!

img_6944-3

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.