Pan Tealight i Prywatny zombiaczek wiedźmy…

„W ciemności największego z księżyców nagle poruszyła się ziemia. Dziwne, że się poruszyła, bo uklepana była mocno, a i gliniasta z natury, do tego obsadzona kwieciem jakimś, i to w wersji na każdą porę roku. Ale jednak. Mały kopczyk rósł i rósł, aż w końcu wybiła z niego ręka, potem druga, następnie pojawiła się oklejona sporadycznymi włosami głowa i wyciągnęła się cała reszta. Nadmiernie oczywiście uczarniona glebą, w porwanej odzieży, szkieletorycznie szczupła, ale jednakowoż ze wszystkimi członkami na miejscu. Wyszła, z dołka wyciągnęła drewniane chodaczki, które nasunęła sobie na czarne stopy, a potem podrapała się po głowie, parsknęła, paluchem pogrzebała w jamie względnie gębowej, wypluła sporą garść gliny i jęknęła…

Nosz kurde, ale dlaczego ja?

Odpowiedź na to pytanie znał oczywiście wyłącznie Ojeblik – mała, ucięta główka, która z dzielnością i nadzieją w ślepkach przypatrywała się wszystkiemu z obalonego, omszałego nagrobka. I uśmiechała się radośnie. Bo ona już wiedziała. Już w końcu wiedziała. Już nie musiała główki łamać, grzebać po rozumach – co to w słojach w podziemiach Sklepiku z Niepotrzebnymi stoją i wiecie, no tęskne są bardzo wszelkiego zainteresowania – tudzież podsłuchiwać, drzemać w dziwnych miejscach i ogólnie mówiąc zajmować się stalkingiem, ale w dobrej wierze oczywiście…

Ona już wiedziała co Wiedźma Wrona Pożarta dostanie pod choinkę. W końcu będzie miała swojego Małego Zombiaczka!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

img_7111

Ech no…

Czarny Piątek niby… może i jakieś promocje gdzieś są, ale wiecie, w kilku sklepach na krzyż to troszkę trudno. Internet za to otwiera swoje podwoje i tętni przecenami, dlatego… wybrałam się w Wyspę w poszukiwaniu bombki. Czerwonej. I to nie tak, że czerwonej czerwonej, ale zamarzyły mi się pewne zdjęcia, wymagające właśnie takiej bombki. W końcu dopięłam swego, ale po jakich bólach i cierpieniach! No dobra, nie za bardzo bawi mnie łażenie po sklepach, za to…

… za to potem poszłam na plażę i choć słonko mocne, ale spoza lekkiej zasłonki mglistych chmurek, chociaż raczej dość pieruńsko chłodno i wiatery już nadchodzą, to kurde… pięknie jest. Na Dueodde w tym okresie tupta sobie człowiek całkiem sam. Spotkanie kogoś idącego w tą samą stronę, albo z naprzeciwka to tak maleńki procent, że zniewala. Oczywiście, że minęłam szlaczek psich łap, ale chyba raczej bardzo poranny, no i oczywiście ścieżka otoczona jest już wszelaką podmokłością, trawami specyficznie bardziej sepiowymi i zmiany…

Plaża się zmieniła.

Znowu. Znaczy wiecie, po sztormach zwyczajnie dochodzi do pewnych przemeblowań, tym razem nie dośc, że wydmy się uszczupliły, to na dodatek, na zwyczajowo płaskiej idealnie plaży, wiecie w bliskości wszelkiej wody, powstały maciupkie wydemki. Cudownie architektoniczne twory. Bajeranckie i wysoko zniewalające. Gdyby tak człek miał jednak większą wytrzymałość na zimno, a może raczej tylko wiecie, trochę więcej czasu słoneczkowego, to mógłby tak leżeć i cykać, cykać i leżeć. Bo ona spokojność i czystość tej wody, ten dźwięk, piaseczek idealny…

To wszystko jest takie piękne i za darmo!

No dobra, za koszt benzynki.

img_3763-2

Taka wyprawa na plażę w dzień jednak pracowniczy, to wiecie, niczym ucieczka z lekcji. Pomieszanie niewinnej niegrzeczności, z lekkimi wyrzutami sumienia i oczywiście strasznie fajna zabawa. No wyobraźcie sobie…

… biała plaża.

Granatowo-kobaltowo-szmaragdowo-kryształowa woda. I to słońce za leciutką, mglistą firanką chmur i ta samotność. I ten zapach sosenek po drodze i oczywiście fyr w oddali i jeszcze hałdy piachu. Takie to wszystko wciąż mocno irracjonalne. Takie jakieś niemożliwe… a po drodze na plażę człek mija i domy i posiadłości, miejsca, których jeszcze dokładnie nie obadał, bo był czas ochrony ptaszków, więc wiecie, lepiej im wtedy nie przeszkadzać… a potem słyszy strzał i cholera go bierze.

Tak, nienawidzę polować.

Tak, oczywiście, że zdaję sobie sprawę z tego, że łańcuch pokarmowy właściwie już nie istnieje i Wyspa nie może stać się wyłącznym domem dla królików, ale i tak nienawidzę. Po prostu. Dźwięk wystrzału wzbudza we mnie atawistyczny lęk i nie rozumiem tych fotek w mediach i ludzi chwalących się co ustrzelili. Sorry, ale nie zrobiliście tego fair. Nie tropiliście, przyjechaliście autami, a na dodatek pomogły wam psy. Żaden z was się nie wysilił… żaden nie pomyślał… Nie rozumiem. Jakoś sorry, ale nie widuję nadmiaru dziczyzny na spacerach, nie widuję sarninek, jelonków, czy co tam mamy… Poluję na ptaszki, ale aparatem. I wiecie co, nawet wtedy, jeśli mówią nie, znaczy to nie. Nie widzę onego nadmiau dziczyzny, a większy ptak drapieżny, to wciąż dla mnie dziw nad dziwami, więc… po cholerę kurna te polowania!

Oj oczywiście. Przy tak niewielkim zaludnieniu moglibyśmy mieć masę lasów i masę zwierzyny w niej i wiecie, żyć sobie tak po dzikiemu. Z łukiem na zająca, a potem mieć kubraczek z jego futerka. Tak, to jest ekologia. Upolowanie zwierzęcia ze swojej strefy, nie wyprawa na biedne słoniątka, zjedzenie go, wykorzystanie każdej kości i skórki. Zamiast tych krowin pozamykanych przez cały rok w jakichś obozach, czy kur… U nas krowiny dopiero wróciły do ciepłych obór, no ale… to u nas. Dlaczego więc nie może być u nas trochę mniej tego polowania. Dobrze, że choć robią to po okresie rozrodu. A przynajmniej mam taką nadzieję…

Nie wierzę już ludziom. Tylko gadają… tylko kłamią.

img_3098-3

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.