„… i spalili ją.
Brutalnie i sromotnie.
Ją tylko jedyną, a przynajmniej tak donosiły źródła, bo przecież Wiedźma Wrona Pożarta miała co do tego inne zdanie.
Mawiano, że pachniała nie do końca jak kurczak. Serio, palone włosy nie do końca są jak pióra, a ciało, cóż, wcale nie grilluje się równomiernie, więc całkiem nie wiadomo… wiecie, no nie wiadomo jak naprawdę było wtedy. Jak ją odbierali, jak to wszystko się stało, jak wyglądało, jak czuło, jak się zmieniało… Odtworzyć to? Nie da się. W końcu trudno teraz, w tym momencie jakoś tak przywołać oną chwilę, moment odzwierciedlić. No czasy się troszkę zmieniły, choć nie tak bardzo, spokojnie. Można by spróbować, ale jednak kurcze, może lepiej nie?
I wiecie wtedy, tak naprawdę nikt do końca nie wiedział, czy czasem się nie transmutowała w coś, lub kogoś innego, ale… Duch Spalonej Wiedźmy był stałym i wyczuwalnym elementem Wyspy. Wiecie. Nawet jeżeli nie umarła ona, a coś innego, jeśli jej spirit przeniósł się w zwierzę, albo żonę ówczesnego burmistrza, nic to. Duch był i miał się dobrze. Mało rozmowny, całkiem wyłącznie wyczuwalny. Sposobny dotknąć wszystkich, ale też… jakoś taki eteryczny. Oj no oczywiście, całkowicie zgodnie z definicją. Ale nie formowany w cielesność jakąś. Żadne tam ciała, żadne tam ciuszki powiewające, nic tam… dźwięki też żadne. Niczego nie przewracała, nie zabawiała się, nie lewitowała człowiekami, po prostu…
Smacznie pachniała. Jak KFC i PizzaHut. Jak mamine schabowe i senrik babci i szarlotka, i jeszcze cebulka skwiercząca i może te kiełbaski… mmmmm…
I cóż w tym złego?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Papu! W końcu książki. I to książki, na które czekałam. Raczej mrocznie, choć i miejscami zabawnie!!!
Czasem słońce przebija się przez chmury.
Czasem tak jakoś, wiecie, niebo się łamie, odpadają z niego elementy wystroju zewnętrznego, trochę tynku, farby, czasem cegłówka niebiańska. Spokojnie, miękka całkiem… A gdy się tak niebo rozdziera, to jakoś tak dziwnie jest. Bo szarość i wszelaka mroczność strasznie rozleniwia, a rozleniwienie potrzebne jest umęczonej po lecie Wyspie. Wiecie, niczym pozwolenie na lenistwo, na dłuższe spanie, jedzenie ciepłego i słodkiego, tłuste pogryzanie i spacery, które wdzierają się w płucka i dosadnie wyrzucają z nich przeszłość zaprzeszłą.
A jak już słonko się wydrze nagle spoza ciężkości chmur, to jest takie wrzące dziwnie. Niskie, ale wciąż aż boleśnie bursztynowe. Świetliste i parzące. Macające wszystko to, na co padnie, ale i to, na co padać nie powinno. Odważne i przebojowe, ale jednak wiecie, olewające robotę dzienną. Wyglądające ino przed zmrokiem, gdy i tak zaraz wszystko pokrywa szarość. Malujące chmurki na wszelakie kolory tęczy, ale i nadające im dziwną, seledynową barwę. Niby człek wie, że zielonkawość może występować przy zachodach słońca, ale kurcze, nawet na chmurkach?
Dziwne…
No nic to. Zima idzie i to najważniejsze. Pierwsze śniegu poprószenia już mamy zaliczone. Nie widziałam, ale doniesiono mi co przegapiłam. Pierwsze glatowane uulice, znaczy sorry… oblodzone, tez już mamy za sobą, one przymrozki i wszelkie lodowacenia delikatne. Czyli co? Będzie ta zima, czy nie? A może jednak się uda i nas zaśnieży? Na wszelki wypadek należy przemyśleć zapas czekolady i jakichś przekąsek. Na wszelki wypadek. No, chyba że tak zamarzniemy, że będzie można suchą nogą do Szwecji podreptać, tam mają więcej sklepów. Ha ha ha!!! Kurcze… ale tak serio myśląc o tych wariactwach pogodowych, o tym jak ludzie idealnie mają to w dupie i olewają ekologię, to wiecie co, a kurna niech zamarza! Może świat potrzebuje jebnięcia sporej ilości jednostek w cokolwiek? Bo jakoś… ludzie przestali myśleć. Może jak u Detrytusa niższa temperatura będzie, no wiecie, nader elokwencję wzbudzającą? Może?
I pada…
W końcu rzeki powoli się napełniają. Od kilku lat nie widziałam już zwyczajowych podtopień ni tych szalonych zlotów ziemi do morza, czy raczej spływów, ekhm. Onych fal kolorowych, onych dziwności wszelakich. No po prostu zmiany pogodowe. Tak wiem, są od zawsze, są od kiedy człek pamięta, ziemię bada i tak dalej, ale… dzisiejsze czasy produkujące sztuczne pszczoły i pojebane pestycydy jakoś mnie wkurwiają, więc totalnie zwalę na nie. A bo co, bo mogę.
W nocy był grad nawet… milusio. Za dnia znikome słonko, rażące jak piorun, dziwnie niezimne, wiecie, nie takie jakie powinno być, ale co tam. Jest. Mało to wszystko ważne, najważniejsze, że dookolność zaczyna się zdobić w lampeczki. I tak, oczywiście, że w kraju, w którym – ostatnie badania – podobno do religijności ludziska stosunek mają całkiem obojętny – choć z moich obserwacji wynika, że też i dość buńczucznie wkurzający, gdy pzychodzi co do chrześcijaństwa – wiecie, święta to światło. I właściwie ino to. I amerykańskość, bo to sie tutaj liczy.
Ale jeśli zdaje się Wam, że to wszystko tutaj to same cuda, eee to nie… Wiadomo, że Dania, jak cała reszta świata szuka cięć i tańszych rozwiązań. Po tym, jak zaczęły znikać wszelkie kasy za bezrobotność, teraz się okazuje, że i same pieniążki wybędą z kraju. A tak, Dania kasę będzie produkować w Finlandii! Część roboty odwala oczywiście Tajlandia? Are you fucking kidding me? A potem się dziwią, że bezrobocie. No sorry, ale jeśli nie ma roboty, to jej nie ma i tyle. Zatrudnienie ino w Azji i Polsce. No wiecie, to przecież też taka Azja. Ostatnio krąży takie zdjątko po necie, jak to Dania postrzega resztę świata… Polska została opisana jaki: free labour. Logiczne…
Sorry, w każdym kraju doją i robią wszystkich w zwierzątka… niewolnictwo istnieje, ino się wmawia niewolnikowi, że ma za to płacić.