„Nosz przecież każdemu może się zdarzyć!!!
Niech ten bez PMSa pierwszy rzuci czekoladą!!!
Nosz kurcze no…
… i to wiecie, całkiem przez strach, zwykłe przerażenie, przestraszenie, przez nagłe wystraszenie tak jakoś listonosza Wiedźma Wrona Pożarta w Żabona zmieniła. Ale z klasą, w bardzo ładnego Żabona. Rasowego całkiem, nosz mógłby na wystawach zdobyć i medale i kokardki i pucharki, czy co tam… I to ubranego. A wiecie jak trudno tak transformować istotę w inną i zamiast starych ciuchów dać mu nowe. Elegancki surducik w zielonkawym kolorku, kamizelka, jasna koszula i czerwony krawacik w groszki. Laseczka, melonik, no Poirot na sterydach!
Oczyska wyłupiaste, twarz, a raczej cała głowa większa od reszty. Niby proporcjonalny, ale jednak kurcze wiecie, w onich żabionich proporcjach. Nic dziwacznego. Na nogach, tudzież łapach, całkiem wąskie lakierki, skarpetki w prążki, dyskretnie widoczne, brak owłosienia, oczy… i te oczy. No właśnie, oczywiście, że wciąż było w nim coś całkiem ludziowego! Całkiem i stuprocentowo. Człekokształtnego, wyraziście inteligentnego… dopóki nie wyciągnął tego języka i nie dotknął jej policzka. Wtedy…
… jebnęła klątwa znowu.
I już nie było Żabona. Oj nie. Było całkiem coś dziwniejszego. Gorszego? Cóż, to zależy od punktu widzenia.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Ale jak to? Znaczy co? Już?
No oczywiście, że nie mam nic przeciwko, ale wiecie, wciąż pamiętam te słowa: Oj bo na Wyspie, to śniegu nie ma… potem nastała ta zima lecia, więc rzeczywiście, no wiecie… zwątpiłam. Ostatnie zimy raczej nas nie śnieżyły nadto. Wprost przeciwnie ciepło i wiecie, raczej niezimowo. czy tęsknię za snestormami i całą oną zawiejką? Oczywiście, że tak… więc gdy twierdzą mi tutaj, że śnieg już bieży do nas, a właściwie, to już nad nami wisi, to sorry, ale ja się cieszę!!!
Trzeba przyznać, że cała ta pogoda ogólnie mówiąc jest mocno porąbana. No sorry. Rozumiem wrzące lato i suszę, ale wrzący wrzesień? I właściwie początek października? Teraz znowu temperatura oscyluje lekko ponad zerem. Nie było tego cudownego przejścia, gdy to nastoletnie cyferki oznajmiały słoneczne, ale jednak niepotliwe dni… kąpania się w zaspach liściowych, słuchania szumu wodospadu, wiecie, gapienia się w niebo, bo przecież… No szkoda mi tego czasu. Tego nieistnienia jesieni. Tego całego kolorowego szaleństwa, które kurcze… na które tak mocno czekałam! Przetrwałam to cholerne wrzące lato, więc mi się należy?!!! Co nie? No należy jak wiele! Ale, może w rzeczywistości dostanę w końcu prawdziwą zimę?
Może?
Bo dziś to jakaś mżawka.
Może nie szaro, ale raczej tak jasnobłękitnie, z jednorodnym, białawo-niebieskim niebem. Miło jest… tak wiem, większość świata raczej nie pochwala takich aur, ale ja do nich tęskniłam. Można znienawidzić słonko, uwierzcie mi, naprawdę można. Wrzątek, palenie, gorąc i potliwości. I niemożliwość noszenia wielkich bluz z kapturami!!! No sorry no, ale to nie dal mnie. Chyba powinny mnie naprawdę przerażać piekielne ustawienia. Te kotły, ogniska… choć nie, przecież ogień ja kocham, tylko z latem ma problem i opalaniem na plazy – nie lubię. Może bym się odnalazła w takim piekiełku? Wiecie, dorzucanie do ognia, po prostu wszelaka zabawa spalaniem, obserwowanie przemiany, jaka zachodzi w drewienku. Ono sie tak czarownie zmienia. Czernieje, a potem bieleje… a jednak wciąż trzyma w sobie żar. Rdzawe i żółtawe, pomarańczowe i skrzące się błyski. Wszelakie wiecie, takie cudowności… przenoszenie ognia.
Wczoraj w końcu, pierwszy raz od dość dawna, mogłam przejechać się w wyspowej nocności…
Kurcze, noc na Wyspie o tej porze roku pełna jest obywateli Matplanety i innych ufoków. No serio!!! Oj wiecie, sami możecie przyjechać i zobaczyć… Najpierw przerazi i porazi was ciemność. Bo przecież u nas pamiętajcie, lampy wyłącza się po północy! A co! Spać trzeba, a nie szlajać się po ulicach, w końcu z chodnikami też jestesmy na bakier! Jednak o tej porze roku mamy wieczory. Wieczory, które nadchodzą, jak i w innych miejscach, dość szybko i ciemnią dookolność, a czasem tylko wtedy człek ma czas na jakiś spacer, na pobieganie, czy po prostu powrót z miejsca, do którego się dotarło za dnia. I wiecie, bez urazy, ale świadomość widzialności siebie w ciemności, a nawet w szarości, czy mgle chodzące osobniki mają opanowaną całkiem dobrze. Sama mam te takie wiecie majtacze do plecaka i bluzy. W końcu głupio się tak zlewać z tłem, ale nocą… widzicie, nocą je widać w pełni i doskonale. I dlatego najpierw przed maską – w rozsądnej odległości – zamajtały nam paski… wielorakie świecące, żółtawo-zielono-neonowo paski… Czyli biegacze w kamizelkach paskowych, potem zaś lepiej… pokazała się kamizelka unosząca się w ciemności i całkiem ciesząca się życiem, ale najlepszy był ten ufok z lampką chyba na czółku. Sorry wyoko się majtała, więc osobnik musiał być raczej rodzaju męskiego i to dobrze odkarmionego. Oczywiście poza oną czołówką, która upodabniała go do Mikrobiego, czy R2D2 miał i paski, zresztą jego partnerka też…
Paski, kurtki, albo bujające się światełka… potem czerwone oczko oznajmiające jakiegoś jednoślada. Ech, co by człek zrobił bez onych nalepek, bez tych wszelkich cudów niewidów, co to wyglądają tak niepozornie, a mogą, nie, nie mogą… one zawsze ratują życie. W końcu jak sobie uświadomisz co to jest i przestaniesz się bać nalotu ufoków brechcisz się tak mocno, że flaczki dostają nie tylko tlenu, ale i masażu doskonałego.
Trzeba przyznać, że jest to fascynujące. Ten mrok, ciemność… to lekko tylko gdzie niegdzie połyskujące wybrzeże i oczywiście… ciemność. Mroczność. Wszelaka informacja o końcu świata. Wiecie, o tym miejscu, gdzie przelewają się wody przez krawędź płaskości. Gdzie istnieje droga tylko w dół, choć może, gdyby tak oprzeć się na krańcu, wytrzymać i wybić sie, może jest tam taka skała, która pozwala polecieć i gdzieś są inne Żółwie? I Słonie. Ech, to nie ta bajka chyba! LOL