„Wiecie, że bajka o Trzech Świnkach jest całkiem inna? Wiadomo, niewygodna politycznie prawda nie doprowadziłaby onego zakończenia na chwalebne miejsce. Wiecie, by wpasować je w kanon literatury… aj, no już na pewno nie dziecięcej. Jakoś widać rozpierdolenie chatek bidulkom tłuściulkom jest bardziej okay? No mniejsza, oczywiście jako niepopularne trudne jest do znalezienia, ale książki w Wiedźmie Wronia Pożartej Przez Książki miały je.
I pewnej nocy postanowiły…
… przywrócić ją światu.
Razu pewnego były sobie trzy świnki. Zwyczajne, niewielkie, ale wiecie eksperymentatorki i wielkie wynalazczynie. Ale baby. No nie dało się ukryć, że świnki wyraziście maciorki i to nie tylko w makijażach i takich tam. Ale też naukowcy świnki… architektki. Chciały spróbować, chciały się przekonać, więc najpierw stworzyły domek ze słomym, ale nie wyszło. I teren zawilgły i oczywiście wietrzności i te robale… Zrozumiały problem, opisały wynik, udokumentowały wszystko. Potem zabrały się więc za piasek, ale też nie… no i w końcu kamień. Od razu wiedziały co będzie najlepsze, ale chciały żeby poprzednie próby przetrwały w naukowych kazamatach, jednak zjawił się on. Dorosły, obyty ii otłuszczonyc futrzak… On – oczywiście przyszedł Profesor Wilk i rozpierdzielił, bez pytań, bez konkluzji, bez niczego… no dmuchnął, chuchnął, jadł cebulę w grochem i… dobra, pomyślały Świnki Czy, słoma mogła być przypadkiem. No wiadomo, chujowa chatka, ale… jak zabrał się za chatkę z piasku, nie wytrzymały. Nie mogły tak po prostu na to patrzeć. Na niego. Miał z jedną ze świnek romans, wiedzieliście o tym?
Napędzane PMSem i pełnią najzwyczajniej w świecie Świnki Czy zajebały za to wilka.
PS. Tak, były trzy, ale nazywały się Czy! Nie wiedzieliście o tym?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Czerwone Kapturki. Numer 1. Numer 2. Numer 3” – … są trzy. Wybrane. By po prostu zginąć. Bo on pisze książkę i chce być dokładny. Godne to pochwały, czyż nie…
Morderca i jego trzy ofiary. Gotowane powoli na wolnym ogniu, czasem doprawione, dosolone, czasem dorzuca tymianku, czasem jednak pieprzy… i czeka. Bo przecież książka wymaga słów, czyż nie? A on dobrze wie, że to może być jego ostatnia.
Powieść nawet dobra, ale bardziej psychologiczna, niż czysty kryminał. W końcu możemy oglądać trzy ofiary, które wiedzą, że zginą. Przerażone, czekające na śmierć. Pewne tego, że one się wydarzą. A jednak reagujące inaczej. Trzy rudowłose, ale każda inna. Różnią się wiekiem, życie, nawet odcieniem rudości, ale nie samotnością. Zresztą, nawet jeżeli ktoś obiecuje ci nagły zgon… cóż może zrobić policja?
Możesz sobie pomóc tylko ty sam…
Ale jak?
Powieść psychologiczna, ale nie dostatecznie głęboka, by przeciążyć akcję. Dobra, ale nie powalająca. Coś, co da się przeczytać, ale w pewnym momencie nie rozumiemy dlaczego te baby zwyczajnie nie poszły na policję z kolejnymi dowodami?!
A może o to chodziło? By ukazać ofiarę zmieniającą się w… hmmm, wykształcającą pewność siebie? Serio?
Wyspa wygląda, jakby się kąpała w mleku.
A może raczej, jakby cały świat był wielką misa, z mgłami na obrzeżach, która wypełniona podświetlonym mlekiem opływa i skały i zbocza i wszelakie trawości i konary, i wyrzucone na brzeg cuda i ścieżki zapomniane, to co osunięte i to, co uciekło do wody… Miejscami wyłażą z niego, mleka, one ogromne głazy. Ten jeden wygląda jak wielki groszek: groszkowo-malinowy. Okrągły, jakby wypadł z kieszonki olbrzyma. A może to taka wiecie, guma? No cukierek na wierzchu, a potem żucie…
Nad mleczanością oczywiście chmury i ten jedyny w swoim rodzaju odcień niebieskości. Kobaltowy lekko, zdecydowanie nieobliczalny. Tam chmury, niczym para atlasów podtrzymująca nieboskłon… ale światła nie ma. Jest tylko ona mleczna poświata, jakby ta cała nabiałowość rozlała się też górą. Tylko po to, żeby sprawić iż te wszelkie kolorowości zabłysną inaczej. Że pokażą się z innej strony… bardziej naziemnej, bo przecież ta jesień będzie już taka bezlistna, przez wichury, a może kichające olbrzymy?
Wyskakuje człek z domowych pieleszy by tylko załapać się na ostatnie w tym roku lody. Ferie zakończone, więc Wyspa spokojnie ładuje się do swojego łóżeczka i zasypia. Może jeszcze nie tak mocno, może jeszcze raczej łapie serię drzemek, ale jednak… ma i pierzynę, ma i poduchy i ulubionego misia. Bo w końcu Turyścizna będzie onym gatunkiem na wymarciu. Może się trafić, ale raczej mało to prawdopodobne. Sklepy pozamykane. Zostaje tylko to, co ma nakarmić tych, co są na tyle odważni, by tutaj żyć na zawsze. Na zimę i wiosnę, lato i jesień…
Przejeżdżając drogą widać tylko wypakowane samochody, ludzi z walizkami, dzieci, które nie są pewne, czy chca wrócić do szkoły, czy jednak nie? Wszystko oddycha, a dookoła czuć tą specyficzną, dziwnie chrupką jesienność, więc wdrapuję się jak najwyżej, na te górki, pagóreczki i spoglądam na mleczną morskość. Na skały w niej i obok niej, na wszelakie statkowości i na drzewa, które nie zaznały tej jesieni słońca. Które tak nagle zostały ogołocone z liści…
Pustki w końcu…
Pod nogami mam śmierdzące niczym nader nie dbająca o siebie szczęka grzybki. Czarniawe takie na brzegach, beżowe środkiem, dość wysokie, o chudych nóżkach i zachwycających blaszkach, przez które przebłyskuje światło… Światło, które przebijając sie przez opadłe, wilgotne liście nadaje im bursztynowej poświaty. I wszystko to zdaje się być takie baśniowe… i te muchomory czerwone i te nagle pozieleniałe korzenie i te mchy wszelakie i cała ta śliskość, a jednak… wciąż mało wody w rzeczkach.
Wszystko jest dziwnie wilgotne, a na dodatek wciąż jeszcze gdzie niegdzie one Turyścizny. Wiem, że się pakują, wiem, że już właściwie ich nie ma, ale kurcze… wciąż jeszcze ta Wyspa nie jest w pełni moja. Nie odpoczywa, nie mami się sennymi marami. Nie zabawia sama ze sobą. Nie pozwala falom muskać się, jakoś tak, oną wybitnie przy tym świetle szmaragdową barwą morskości… nie daje się opływać. Słonku, co sporadycznie tylko wynika spod onej piżamki chmurnej, spod tej kołderki, spod poduch i szlafmyc. No nie chce no… a liście spadają.
Idzie człowiek sobie spokojnie ścieżką i nie myśli sobie o niczym. Bo i od czego on tak naprawdę jest ten człowiek? Tylko od podziwiania!
Koniec października pokazuje nam w końcu, że może się trafić na Wyspie miesiąc szary i dziwnie ciężki. Miesiąc skomplikowanie udupiający pewno niektórych, ale i przebogaty w te wszystkie dodatki. Nie wierzyłam w to, że na tak słonecznej miejscówce trafić się może ona, taka powolność szara… ale kurcze, nawet w onej powolności nagle człek wpada na stado kozic czy kóz. Kurde, no rogi mają kozicowe, futro dziwnie długie, aż nim zamiatają, na dodatek sa dokładnie w połowie czarniawe, w połowie białe. Tak na pół. No wiecie, portki białe, a reszta… czarniawa, z lekko ombre końcóweczkami. Jak nic dużo płacą za wizażystę i fryzjera. Na pewno!!!