„Siedzieli przed Białym Domostwem.
Niczym wiecie, stare małżeństwo popatrujące ze skrzywieniem na podrzucone im wnuki, z którymi serio nie chcą mieć dziś żadnych kontaktów, ale przecież dziecku się tego nie powie, jakoś niewyględnie tak, ogólnie niegrzecznie… a wkurwiające smarkacze dziwnie genetycznie domyślne, wiedząc to wszystko doskonale, no co starzy czują, podkręcają głośniki w swoich małych i licznych gardziołkach! Nosz kurde raj no, późna wiosna, ciepełko, ale i chłodny wiaterek, przespać się chcesz, wylenić za te czasy, w których tego robić nie mogłeś, ale nie…
Świat na to nie pozwoli.
Ona miała na sobie to co zwykle, on zresztą też. W szerokich fotelach nie przypominali człowiekokształtnych, a raczej jakieś dziwne twory zwinięte z samych siebie, obtoczone w coś dziwnego, smażone i całkiem nicniemogące. Nie chcieli i chcieli zarazem… to była ich własna Kraina Czarów. Wiedźmy Wrony i Pana Tealighta. Całkiem nietuzinkowa, nawet jak wiecie na takie krainy oferowane w tych dziwnych gazetkach, które przynosił Listonosz… te sponsorowane, tworzone z okazji jakiejś premiery, tudzież wiecie, coś w deseń z czegoś innego…
Ale w końcu Wiedźma Tej Wyspy nie mogła być zwyczajna też i w tej sprawie, czyż nie? Mogła mieć kubek z herbatą, w której nie pląsały króliczki, mogła mieć tylko swój mózg i lekko zasypiające oczy, a potem… no wiecie, żadnych królowych, bo i spadające głowy bardzo chlapią, a ona to lubi i cicho i bardzo czysto, choć może bez przesady, ale wiecie, no bez… owych drących się pań, świń pod łapy, walki, bitew, a jeżeli chodzi o smoki, to raczej takie ciche. I raczej wielkie, ale ospałe. Raczej…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Blask fantastyczny” – … ech! I pomyśleć, że zwykle wszyscy uznają „Straż!Straż!” za tom pierwszy… To nieprawda, ale z drugiej strony, czy jest to aż taka szokująca nieprawda?
Nie.
Ale jednak „Kolor magii” lepiej przeczytać najpierw! Serio!
… wtedy będziecie wiedzieli, dlaczego właśnie w tej chwili, na początku, nasz niesamowity Rincewind umiera. Hmmm, ale może nie do końca. Podobnie zresztą Dwukwiat. Osobnik turystyczny. Ciekawski i wkurzający, no i ten tam z nóżkami. No Bagaż! Kurcze, moje marzenie! Umierają. Oczywiście, że wiecie, iż nie do końca, bo przecież to dopiero początek książki, ale… w końcu na kolejnych stronach może być gorzej. Naprawdę gorzej, ale też możecie spotkać nowe światy, nowe, dziwne rośliny gadające, tych, co chcą was skrócić o głowę, albo Conana! I jeszcze dziewicę…
Nie wiem dlaczego wciąż wracam do powieści Pratchetta.
Po prostu tak jest, że on ma najlepsze kawałki i na dodatek jeszcze receptę na wszystko. Serio, gdy stworzą Kościół Płaskiego Terry’ego, zapiszę się, bo… facet rozumie, a raczej rozumiał, wiedział, posiadał niesamowitą inteligencję, a jednocześnie zdolność do niewyśmiewania wszystkiego. Choć z tej książki często się posikacie. Ale bez urazy, to ino, no to takie tam dbanie o zdrowotność pęcherza, wiecie. Dyskretnie i tyle. Nikt się nie obraża, a faceci z kiełbaskami w bułce już czekają na rozwój wydarzeń… bo przecież zawsze są jacyś sprzedawcy przekąsek i suwenirów, gdy dziwna gwiazda zbliża się do płaskiej ziemi i grozi zniszczeniem teraźniejszości.
Dziwny świat…
Zimno, 10 stopni, a słonko wali. Północny, nie tyle wiatr, co raczej dziwnie skumulowane i przyciskające się do skóry powietrze sprawia, że jakoś tak skóra odłazi od tłuszczu, czy tam kości na łokciach… i mrozi członki. Z jednej strony wrząco, z drugiej jednak kurde nie i człowiek już nie wie, czy będzie padać, czy w końcu może przestanie o tym myśleć, bo przecież ile kurna można tak ciągle o tej wodzie, opadach, atmosferach… ciśnienie lata w górę i dół i… co się dzieje z tym światem? To takie ciężkie, że po wrzącym dniu nie spada z nieba woda, mimo chmur…
Co prawda nie tańcują już tak z gnojówką po polach, ale i tak czasem coś zawieje. W dziwnie mroźnej aurze, jakoś tak nie ma to sensu i człowiek się gubi. Nie wie, czy to czas na ubieranie choinki, czy jednak malować pisanki, bo przecież na pewno nie jest to wstęp do wakacji, czyż nie?
Obiecali deszcz… zachmurzyło się, niby nie ma słonka, niby deszczu też nie, a sąsiad w ogródku obok walczy z krzaczkami. Ciekawe co mu sorbiły, no i wiecie, jakie one mają uzbrojenie? Czy to piechota, czy jednak konnica, ciężkie, czy lekkie, a może łucznicy? Albo wiecie, podjazdowo, z przyczajki, a może na magię walczą? Bo na torty, znaczy na jedzenie raczej nie, jużby były mewy i wrony. Te to zawsze wiedzą kto i gdzie ktoś coś je. No wiecie, taka rasa…
No nic.
W końcu każdy czasem musi sobie powalczyć. Powiedzieć, że już ma dość, że więcej nie zniesie, że jakos tak to wszystko dookoła mu napsuło krwi, że już nie może… wybuchnąć może nawet? No nie wiem. Jakby sąsiad wybuchł, to i tak znowu mewy i wrony. Bo wiecie, nic się nie może zmarnować, co nie?
Niedziela w mieście…
Wielkie miasto, szeroko się rozlewające po nabrzeżu. Z jednej strony port, logiczne, no i smrodliwy wielce rezerwat ptaszków, z drugiej pola, lekkie płaszczyzny, znaczy wiecie, Nexø. Pełne małych, a może raczej kolorowych i względnie niskich domków. Uliczek całkiem mało szerokich, dziwnych placyków, domków do siebie przytulonych, tych nielicznych z ogródkami, z murkami, bez murków, wiecie, jak kto lubi. A może raczej jak kto odziedziczył?
Niedziela… oznacza pustki. Wszystko jest pozamykane, nawet nowy, różowiutki donutshop, który chcieliśmy odwiedzić, właśnie zamykał swoje podwoje. Szkoda, ale cóż… nie będzie zdjęcia z donutem! Może innym razem. Jeśli chodzi o całą resztę, to cisza, spokój, w pobliżu portu w jedynym miejscu, gdzie możesz się nacieszyć względnym fastfoodem, jakoś tak parka tylko siedzi i całkiem możliwe, że to znajomi znajomych właściciela. A co…
Pustki. Senność. Nikogusieńko.
W końcu mogę sobie pooglądać mury, a jest na co patrzeć. Te kolory, owe zmienności, te lekko łuszczące się ściany i wiecie, te właśnie odnowione. Szachulcowa, czy mur pruski, a może wariacja na temat? Ech, śliczne to takie, ale jednak łapię się na czymś dziwnym docierając do Świętego Głazu, że… dla mnie za nisko. Dla mnie jednak nie da się stanąć na palcach i zobaczyć morza, więc coś jest nie tak. Po raz kolejny stara maksyma, że nawet na Wyspie każdy znajduje swoją małą wyspę, się sprawdza.
Architektura po prostu sprawia, że musisz się zakochać w tych domkach, a nawet jeśli płoniesz dotykając bramy kościoła, to i w jego bieli też. Jakoś tak. To wszystko serio wygląda jak domek dla lalek. Tylko ta budowa Lidla niezbyt… po kiego było burzyć ten fajny budynek? No po kiego? Po to, by postawić pudełko? Niefajnie!!! Co złego w domeczkach kolorowych, w owych ogródeczkach pielęgnowanych lub nie, w działeczkach, wielkim cmentarzu, w owych pustkach, koniu na łące, łące, która chyba też wciąż jest miastem? No i ten rezerwat…
Rezerwat ptaków w Nexø, to coś… smrodliwego! PRZERAŻAJĄCO!!! Jeżeli się tam wybierzecie, warto jednak no wiecie, mieć w chusteczce zduszone zioła. Działały na nogę Henryka VIII, podziałają i na to… troszeczkę. Aż człek nie do końca pojmuje owe cudowne, przepiękne domki i zyjacych w nich ludków – szczególnie pozdrawiamy przeniesamowitego pana z brodą, który przeraził nas ukrzyżowanym na ścianie misiem. Naprawdę niezła stylówka, sorry, że uciekłam! Co do ptaków. No wiecie, niska woda, nagromadzenie różności się z kupę przemieniających, wiadomo, natura… ale ten aromat! Oj nie, tutaj w życiu bym nie mogła mieszkać, choć widok niesamowity!!!