„Przyleciała.
Wiecie, niby taki maciupci homunkulusik, ino bez pieluchy i wstążki na głowie, wyraziście żeński… jeśli można tak powiedzieć, ale jednak. Lekkie, rudawe włoski pierścionkami łopotały nad dziwnie kragłą, tłuściutką główką, zresztą wszystko w nim było tłuściutkie, w niej może raczej… Jak reklama szynki na święta. Albo i gorzej? Wiecie te wałeczki i fałdki i wszelakie zgrubienia… Nie, no raczej na pewno niej, chociaż określać płeć w dzisiejszych czasach jest już bliższe więziennym kratom niż zwykła kradzież, więc może jednak o tym nie mówić nawet?
Przyleciała.
Nie czekali na nią, nie było żadnej przepowiedni, tudzież ostrzeżenia. Niczego nie było, poza tym nocnym deszczem, który jednak nie napoił nikogo. Nic nie zapowiedziało przybycia Tej Duszy. Podobno miała na imię Apolonia, ale Wiedźma Wrona Pożarta postanowiła, że ma to w dupie i zatrzasnęła okno. Dusza jednak nie dała sie tak łatwo spławić. Opadła na Czereśnię Filemona i czekała…
Tylko na co?
Lub na kogo?
Najgorsze było to, że nocą Ta Dusza uprawiała jogę i grzechotała żwirkiem pod Chatką Wiedźmy. Naprawdę wkurzające! Łazi taki wyględny, tłuściutki bobas i narusza nocną ciszę. Niczym te wkurwiające ptaszki, co to z zaćmą okresu płodzącego nic ino trelują i to oczywiście wtedy, gdy Wiedźma sobie zaśnie… I to jak głośno. Dźwięki te wkraczają pod kopułkę czaszki, obijają się od tych fajnych pomysłów, które oczywiście budzą sie wtedy, gdy się zasypia i serio nie ma mocy, która byłaby w stanie zapisać coś na karteczce… Zresztą, nawet jeżeli, to i tak nie będzie to to…
I jak tutaj spać, gdy dusza jakaś plącze się pod domem?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Port za portem… pomyśleć, że na Wyspie to nic dziwnego taki port, ale chyba ten w Gudhjem ujmuje mnie najbardziej, za każdym razem. Zniewala. Może to przez te kamieniczki, przez szerokość morskości, przez płaskość i wszelaką górowość powiązane ze soba… bo tutaj za plecami coś masz, górskość miasteczka, wzgórze Bokul, wszelaką kamienistość i te drzewa w większości karłowate… I ta ogromna kolorowość domków, kamieniczek i chatynek. Te braki płotków i nagły ogródek pomiędzy nimi. Wąskie uliczki, miejsca, gdzie więcej ptaków niż ludzi… i ta wielka, bardzo dorosła magnolia majacząca przekwitającym kwieciem…
Ale port… tutaj jest inaczej. To dziwne bezpieczeństwo, nawet jak stoisz na betonowej platformie dotykającej wody, opadającej w dół, nawet jeżeli fale są ogromne i dobrze wiesz, że to co robisz to idiotyzm, ale tak ci z nim fajnie… Tutaj jest bezpiecznie. No może poza tym mostkiem małym, boje sięgo… mocno. Może to zasługa lodziarni w porcie i sklepu z czekoladkami? A może jednak czegoś innego?
W maju wciąż niewiele parkujących łódek, wciąż sporadycznie tylko coś zaśpiewa w masztach, ale oczywiście jest ten basen. Wiecie, to coś co pozwala statkom zaparkować na chwilę, zrzucić ludzi, a potem wybyć znowu w swoją dal… znaczy na Christiansø, ale i tym potem. Choć może teraz? W końcu to jedno z tych miejsc, skąd widać ten dziwny ląd… a właściwie kilka nich. Rozrzucone skały z domkami, których dachy sprawiają, że miraż to serio namacalna sprawa. Wiadomo, że z północnej części widać Szwecję, ale tylko stąd, stojąc ponad portem możesz zobaczyć ową dziwność namorską. Świat pomiędzy światami, który istnieje i nie, otoczony przez wodę i jej pozbawiony. Miejsca zesłania, a jednak i dom dla niewielu… dziwny i specyficzny, na pewno nie dla każdego. I kiedyś… goniła mnie tam żaba!!! Mówię Wam coś się jej pomerdało, jak nic to była baba! Faceci ganiali mnie wtedy troszkę inaczej… LOL
Odwracasz się plecami do morza i widzisz ścianę domów, skał i pojedynczych drzewek. W powietrzu sól i morskość miesza się z czekoladą i lakridsem, ktoś niesie wielkie lody, a Ty zaczynasz myśleć o tym, że świat można postrzegać inaczej…
Może w życiu właśnie o to chodzi, że nie uczy się nas patrzeć… własnoręcznie. A może raczej własnogałkowo? Każe się nam dostrzegać to, co inni widzieli, nazywać tak, jak inni nazywali, odbiera się nam wolność zakrztuszania się ze śmiechu, gdy dziwna mewa zaczyna miauczeć, albo wkurzać się na to, że stojący pod ścianą palacz zaburza nam linię zdjęcia, które chcemy właśnie zrobić. Może w tym cały problem. Może nie umiemy patrzeć tak ot… sami?
Odwracasz się plecami do domów i czujesz ciepło. Skały i beton szybko się nagrzewają, ale jednak wody, które je opływają sprawiają, że nic nie parzy. Tutaj jakoś tak nie czujesz się na patelni… Raczej jak na lekkim grillu. Prosze nie dmuchać, właśnie pracuję nad przyrumienieniem tej strony!!! Że sosu za mało mam w sobie? Ależ pan mnie obraża, psze pana!!! OBRAŻA!!! Pan spojrzy na siebie! Gdzie z tymi węgielkami do mnie! Ja tu ino się rumienię, nie przypiekam…
Zamiast ławek są drewniane bele na łapkach, niczym wiecie, takie morskie twory, które to wylazły z wody jednego dnia i jakoś tak zapomniały wrócić. Siadacie na nich i patrzycie jak świat się porusza bez was. A może z Wami, tylko dziwnie to Wy w końcu wiecie… więcej? Wiecie, że możecie dać sobie z tym wszystkim siana i zwyczajnie, najzwyczajniej w świecie wypuścić z siebie lenia! A czemu nie? W końcu i jemu się należy odrobina rozkoszy i prazenia… no, chyba że wieje, to wiecie, jeśli lenia macie niepasionego, to lepiej go jednak do siebie trochę przywiązać. Ale gdy wieje i ta warto tutaj posiedzieć. Gdy fale są wielkie, gdy wszystko zdaje się buzować. Z jednej strony otacza nas szarość, z drugiej owa szarość ma tyle kolorów i te wody, jakoś dziwnie błękitnieją, choć wkurzone takie…
I to światło…
Tutaj jest takie specyficzne. Takie bardziej i mniej, pasujące i psocące. Takie dziwne, jakby serio mogło tak wiele, ale mu się nie chce. No wiecie, w tej chwili nie chce… O KUTER!!! Ha ha ha! Kuter przytrafia się sporadycznie, ale z czasem załapujecie się na ich rytm i kolory. Zaczynacie je rozpoznawać… śledzić mewy, które oczyszczają jego kilwater. Wspiąć się wyżej i patrzeć jak na falach się bujają, buj buj buj.,.. Przepraszam, mój żołądek! Ekhm, to nie dla mnie, serio. Ale kolory kuterków są cudowne. Te czerwienie radosne, usteczkowe takie, które plątają się z błękitami, zielenie i żółcienie.
Takie to na miejscu.