„Właściwie…
Wiecie, serio u niej te całe Internety były inne. Jakoś każde pudełko miało w sobie więcej trolli i gnomów, więcej skrzypień, zakłóceń i dziwnych jęków. Jakby może trzymała tam jakieś dusze niedotępione? A może… może jednak prawdą było, że ostatnio śniła o miniaturyzacji? Hmmm, w końcu Chowaniec zdawał się być niższy ostatnimi dniami, a sporo przedmiotów w dziwny spoósb zniknęło… A może jednak zwyczajnie, nawet i to zwiedźmiła? Kto to wie? Mniejsza, jedno było pewnością, Wiedźma Wrona Pożarta Internetów nienawidziła jak… nic innego. Po prostu mocno i nadgorliwie, wykrzykując i wytupując wściekłość gdy ino była sama… Wieść Gminna, ta wymalowana w skórzanej miniówce i tlenionych włoskach, niosła, że pokochała Chowańca serio i mocno, ale jednak wiecie, wyszła za mąż bo on miał w stosunku do Internetów… no całkiem zgoła odmienny stosunek!!!
Korzystała, bo innej rady nie było, ale wciąż narzekała, że działają marnie i powoli, że prąd im można wyłączyć, że nie szeleszczą, nie karmią jej, a już przede wszystkim nie pachną dobrze i okładek im brak. No cóż… archeo!!! Co do telefonu, to owinięty owczą wełenką leżał gdzieś tam, gdzie go nie widziała, całkiem w sferze ICE, a ona o nim nie myślała. Chociaż ostatnio zrozumiała, że czegoś ludzie wszelacy doświadczają, czego ona nie ma… no wiecie, porno!!!
A tak, Chowaniec jej nie wysyłał zdjęć przyrodzenia! Może i to sprawa wieku, może wychowania, ale jednak… nie wysyłał!!! A ona… kurcze, siedziała w lesie, skryta młodymi listkami brzóz i nazbyt wiele myślała… znowu.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Adept” – … Bez słów. Serio, po prostu Autor mnie lekko powalił, potrząsnął mną i obutymi butkami zbałamucił. No bo się nie spodziewałam, że powieść, która serio powinna być raczej męska, tak mnie ujmie, zaintryguje, a potem nie pozwoli się od siebie oderwać!!! ZAJEBISTA JEST!!!
Cała rzecz dzieje się we wcale nie tak dawnych czasach, gdy to Polska i Wielkie Mocarstwo Mikołaja II nie były w onych najlepszych stosunkach – ekhm, lekko mówiąc, zwyczajnie nas rozpirzyli i tyle. Nasz główny bohater to Polak, aptekarz, a może jednak alchemik. Niby należy do Gildii, ale gdyby go kto zapytał… z Samarinem poznają się w enklawie. Dziele dziwnych mocy, które pojawiło się w Warszawie, Moskwie i Petersburgu. Obczyźnie otoczonej murem zbrojonym srebrem, z której alchemicy czerpią, ale i miejscu, które oddzielone od świata „zwyczajnych” cennym metalem…
… tylko czeka…
Przyznaję, że gdzieś w połowie zajrzałam na koniec książki, ale tylko po to, by się upewnić, czy to tom pierwszy! Książka bardzo wciąga, bohaterowie nie tylko dają się lubić, ale do końca coś ukrywają… Tak naprawdę z jednej strony czegoś się spodziewamy, prawie jesteśmy pewni, ale wciąż coś się dzieje, coś nowego… i w końcu rozumiemy, że wszystko prowadzi do czegoś WIĘKSZEGO. A ci, którym ufaliśmy… kłamią.
Adam Przechrzta wymiata. Nie powinno mnie to dziwić, bo znam trochę autora, chociaż większości jego książek nie udało mi się zdobyć, jednak… Tyle, wymiata. Tak serio, cokolwiek powiem nie ma tutaj sensu. Facet potrafi pisać, potrafi wciągać w historię, omiatać ją światłem ale i utrzymywać dostateczny cień… tworzy niesamowitych bohaterów i nie stroni od humoru, więc…
Na co czekacie?
Lekkie ochłodzenie, ale słonko zagląda… niesamowita niebieskość na niebie. Bzy zaczynają kwitnąć i czeremcha i wszelkie inne zapachowe cudo pomiędzy trawami. Pachnie cała Wyspa, chyba że akurat traficie w ekologię… to pachnie mniej.
Nagle, już na ostatnią chwilę wszystko dookoła trochę ucichło. Nadmiar samochodów na razie nam nie szkodzi, ni rowerzystów nieobeznajomionych z prawami ruchu drogowego i ścieżkowego. Spokój, cisza, milusi chłodek, kilka kropel deszczu… mogłoby tak już zostać, co nie? Dlaczego nikt się ze mną nie chce zgodzić!? Zimno jest takie milusie… w wodzie odbijają się telepoczące sie na wietrze łódeczki kolorowe, po prawej woda, po lewej murek, a na nim oczywiście owe dziwne, portowo-rybackie ustrojstwa, o których mam nader mgliste pojęcie. Wiecie, jak ta małpa na gwiazdach, choć znając małpy, to one wiedza wszystko, ino nie chce im się zniżać do ludzkich wymagń i tłumaczeń. Zwyczajnie, wolą w nas klockami porzucać, pewno łatwym jesteśmy celem… i zabawnym na pewno. No serio… taka Jane G. na pewno może o tym opowiedzieć.
Cisza i niesamowite niebo. Najpierw ciężkie, grafitowe chmury, potem znowu błękit, kilka białawych linii, kresek i obłoczków. Port w Melsted taki niesamowity. Po prawej bzy burgundowe, białe i jasne, fioletowe… po lewej ino fiolety, którym niespieszno by się rozwinąć. Do tego ten mur wychodzący w morze i przylegająca do niego kładka…. idziesz, idziesz, idziesz i jeśli nie wystraszyła cię ta ogromna mewa pikująca dokładnie w stronę twojego łba, to się nie skąpiesz. Jeśli nie wpadłeś do wody na widok wylatujące gdzieś spod kamiennych umocowań wrony, dotrzesz do miejsca, gdzie jeszcze tylko krok i morze. To prawdziwe, głębokie, prowadzące w dale w tak wielu wymiarach. Chcesz zrobić ten krok, słonko nagle przygrzewa mocniej, pot zbiera się w zagłębieniach łokci, ale… jakoś nie możesz. Ostatkiem sił opierasz sie o murek i odwracasz się powoli… i widzisz jeden z najbardziej intrygujących widoków…
Domki nad morzem.
Kolorowe chatki, w większości niezbyt młode, no i te kominy wędzarni. Białe, wybijające się w błękit, jakby serio chciały dymem aniołki nakarmić. Bo wiecie, aniołki by latać, to dym żrą zamiast śledzia, czy makrela. Tutaj coś czerwonego, tam znowu białego i te dodatki, płotki i framugi w różnych kolorach, dachy i ogródki przydomowe, drzewka, głównie jabłonie i te skały po prawej. Po prawej skały, a po lewej biel plaży, ale czad!!! No serio, sami spójrzcie!!!
Na dotąd niemrawej ziemi wzrosły trawy, bielą się stokrotki, złocą mlecze, tam jakiś niesamowicie karminowy krzak, tam znowu drzewo, w którego zieleni więcej kanarkowości, niż w klatce u śpiewaka. I ta cisza i spokój i znowu owe ustrojstwa rybackie… no na co im te sieci, które nie są sieciami, aino niezbyt dobrze zwiniętymi, włosowatymi niciami? Albo te boje… niby człek wie, ale kurcze, czy to zawsze się je zostawia, a co jak uciekną? Albo to, cudownie różowawo-fioletowe okularki do nurkowania. Bardziej cukierkowe niż garderoba zwolenniczki sukienkowej codzienności… czyżby księżniczki też rybiły?
A może to Syrenice?
Nagle jakoś już nie mogę wytrzymać w tym miejscu zbyt oddalonym od domu, muszę iść. Mijam całą masę łusek, kilka kropel dziwnych cieczy i kałużę, w której odbija coś, o czym nie chcę mieć pojęcia. Wracam do domu mijając domki, puste ogrody, zapowiedzi wakacyjnych grilli i wszelakiego się leżakowania… wracam do domu, w którym… kurcze, właściwie mogłabym to robić dzień w dzień, tylko że czasu szkoda.
Wiecie, serio uważam, że mieszkanie w tak zwanym miejscu wakacyjnym… nie opyla się tym, którzy mieszkają tutaj na stałe. Oczywiście, że wolno nam się wakacjować i każdy z nas wskakuje do wody gdy chce, czy idzie na lody, ale jednak… spędzić cały dzień na leżaku? Kurcze, a może to tylko ja tak nie potrafię? Może wszyscy sie wylegują, a ja mam braki w gentyce się prażenia?
Może?