Pan Tealight i Gdzie mieszka Pożądanie…

„Podobno żyło w afrodyzjakach, ale spoglądając na te wszelkie owoce morza, to Wiedźma Wrona Pożarta raczej była wątpiąca. No chyba że czekolada. Taaak… czekolada mogła być. I co jeszcze? Szampan i truskawki? Bleee… pierwsze ohydne, drugie za to obrzydliwie pryszczące. No i te piekące ostre przyprawy, bleee. Coś musiało być w tym całym pożądaniu, czyż nie? Ale jeżeli w nim było, czyż nie powinno ono być też dla wszystkich? Więc… gdzie mieszka Pożądanie? Może w trawie? W małym domku w wydrążonym żołędziu, bo wiecie, ma takie poczucie humoru? A może jednak w grzybie, w pniu drzewa, fikuśnie wygiętego, niczym pewna czynność, którą mężczyźni wykonują raczej w samotności? A może… może jednak ma pałac? Pałac na niewielkiej wyspie. Gdzieś tam za siódmą gorą, ósmą rzeką i dziewiątą kałużą. A może jednak wcale nie mieszka? Może jest tylko duchem, złudzenie i mgnieniem, definicją bez dowodu jednak? Może tak naprawdę w ogóle go nie ma?

… więc kim jest ten mały chudy, półmetrowy zagubiony człowieczek z małym transparentem: SEKS JEST TUTAJ? I co robi pod krzakiem Niedokońca Zidentyfikowanym? Czy czegoś tam szuka, bo czasem jego półdupek, owinięty ino kolorową chustą z frędzlami nazbytnio świecie… A może jednak się kurna wprowadza? Może postanowił zamieszkać tu na trawniku, w którym tyle się dzieje? Gdzie rośliny walczą ze sobą, tworzą sojusze i kłócą się tak, że liście lecą. Czy on wie, w co się pakuje? Czy rozumie swoje położenie? Bo chyba nie jest to jedyne, w jego oczach, w którym będzie się czuł dobrze?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_8759

Z cyklu przeczytane: „Odpłata” – … Val McDermid. Co jest w niej takiego, że gdy pisze, to porywa. Że gdy ofiaruje nam bohaterów, to zdają się być oni namacalni i plastyczni, uwodzą nas swymi wadami, nużą zaletami.

Nawet wtedy, gdy powraca do niego…

… największej porażki Hilla i Jordan.

Vance. Zbrodniarz właściwie doskonały. przebiegły, inteligentny i błyskotliwy, zdolny uwieść każdego. Dokładny i wiedzący doskonale czego chce. Miał zostać w zamknięciu na zawsze… ale udało mu się uciec. Nikt nie wie w jaki sposób i nikt nie jest w stanie przewidzieć na kim pierwszym się zemści. Kto mu pomaga?

Kto jest jego cieniem?

To wszystko zwala się na nadkomisarz Jordan w momencie, w którym ma przed soba same zmiany. Ostatnia sprawa, w której postanawia dać z siebie wszystko. Jej związek z Hillem, może dziwny, jest dość stabilny. Wydaje się, że wszystko się ułoży mimo zmian, ale co z Vancem?

Wciągająca historia, w której jednak lepiej znać poprzednie tomy serii. Bez wcześniejszych wypadków trudno się w niej połapać, trudno zrozumieć kruche stosunki rodzinne i zawiłe przyjaźnie, skomplikowane sosobowści i intrygi. Tę autorkę warto poznawać od początku: „Syreni śpiew”, „Krwawa blizna”, „Ostatnie kuszenie”, „Żądza krwi”, „Trujący ogród”, „Gorączka kości”. Naprawdę warto! Warto dla intryg, dla osobowości bohaterów i nielukrowalnych stosunków. Dla prawdy… dla nadzwyczaj dorosłych, dojrzałych bohaterów i najbardziej przemyślnych zbrodni. Jedno tylko razi w tłumaczeniu. Odmiana imienia złoczyńcy.

IMG_6670

Dziwna jest wietrzność, gdy dookoła tak słonecznie. Dziwnie dziwna jest wietrzność, gdy wszystko kwitnie, gdy niebo jest idealną błękitnością. Gdy zdaje się, że owa słoneczność jak nic nas sfajczy na wiór węgielka… a jednak, gdy wychodzimy, wygolaszeni, bo przecież, pisk i zgrzytanie zębów towarzyszy naszemu prędkiemu powrotowi po kurtkę, szalik, a i rękawiczki. Tak to jest chyba na wyspach, że mają własną klimatyczność. Własną dziwność i wszelką specyficzność. U nas po prostu czasem lepiej mieć bluzę. Wiecie, jak w górach, na wszelki wypadek. Bo wiatr wcale nie jest ciepły. I trudno uznać go za wyłącznie orzeźwiający. No kurde, mówiąc swobodnie… piździ. Możliwe, że jak w kieleckim, ale chyba nigdy nie byłam.

Wietrzność trwała przez kilka dni, lekko skropiła nas deszczem, ale niestety za mało. Susza jak nic nam da popalić. Głupia tak już w kwietniu popylać z konewką, ale chyba trzeba będzie. Nie żebym serio miała w ogródku coś do wzrośnięcia poza ziołami, ale te sobie poradzą. Coś jednak sobie wysieję. Może ogóraski? Kwiatki jakieś w starej skrzynce. Bo czemu nie? Patrząc na pszczoły i bączaki uwijające sie wśród wszystkiego kwitnącego człowiek sobie uświadamia jak owo kwitnienie, wczesne takie, jest ważne dla natury. Jak bardzo wszystko do niego tęskni. Nasiona są pod ręką, więc czemu nie… najwyżej nie wzrośnie, nie zakwitnie, nie zaowocuje. Najwyżej nic z tego nie wyjdzie, ale wiosną chce się jakoś tak zwyczajnie pobawić ziemią. Coś… jakby stawianie babek na piasku. Potrzeba tworzenia, a potem niszczenia? Potrzeba dokonania czegoś z tego, co dostępne dookoła, właściwie darmowe jeśli zachowałeś nasiona. Właściwie dajesz tylko siebie, swoje siły, pracę, czas… Może to przychodzi z czasem? Może potrzeba patrzenia na nowe zdarza się tylko niektórym? Bo co jak co, ale plewienia nie lubię. narobiłam się w plewieniowym dziale za czasów wyględnej miłości, więc nie, dziękuję. Mogę ino te trawki plenić jak ustawa przewiduje. Gdy oczywiście mnie najdzie wkurw, bo bez wkurwa to sorry, niech se wsio rośnie!!!

Wietrzność?

Może to ona tak naprawdę przynosi owe wszelkie zmiany? Może to wszystko dzięki wiatrom? Może jednak lepiej o tym nie myśleć, bo od razu człowiek się zastanawia, kto tak pierdzi i po czym, a widok półdupków zamiast nieboskłonu, to dziwna alternatywa dla owego błękitu.

IMG_0428 (2)

Wyspa się kwieci i przerabia ostatnie pozostałości zeszłoroczne na wszelką zieloność. Całkiem sprawnie jej to idzie. Zaskakująco. Zamykasz oczy, a już nie ma suchych badyli. Mrugasz, a tutaj kwiecie. Na niewidocznych falach wcale się nie kołysze ogromna metalowa skrzynia. Niebiesko-czerwona, miejscami rdzewiejąca. Nie… bo przecież jakby mogła. I te lody wcale nie smakują jak zduszone najlepsze batony z herbatnikami z dzieciństwa i świeżymi truskawkami… i bita śmietana! Kiedy ja ostatnio jadłam bitą śmietanę? Przecież to takie… zakazane. Niegrzeczne, grzeszne właściwie, jeśli odbić spojrzenia przechodniów…

Ale nie ma tych spojrzeń, każdy liże własnego loda, nie ma tych fal, nie ma niczego, co mogłby powiedzieć: NIE.

Wyspa to coś więcej niż tylko miejsce. To naprawdę dziwny stan świadomości, który sprawia, że pozwalasz sobie na bycie sobą. Kimś, kim powinieneś być. Niesłuchającym innych, pełnym własnej mądrości. Kumulacją babcinych rad, masy przeczytanych książek i oczywiście błędów innych. Nie warto ich popełniać… to już wystarczy. Nie potrzebujesz książek o tym jak żyć. Ni poradników napisanych przez ludzi młodszych od ciebie, wypełnionych światłem i fikających z chmurkami, czy zenem jakimś. Wszystko czego potrebujesz to kubek lodów i morze. Horyzont lekko zamglony, drzewa pełne oczekiwania i te cudowne, puchate iglaki…

Nie jesteśmy głupi.

Naprawdę…

Poza Wyspą jednak wszystko zdaje się być tak bardzo zniewolone. Zamknięte w metkach i dziwnych nakazach. Mamy oczywiście prawa i obowiązki, nie śmieć, żadnych kominów, tu nie można płota, a tam balkonika… ale poza tym wszystko jest takie dziwnie, powolnie leniwe. Nawet stres, który przywlecze się czasem i podgryza nam pięty ginie gdzieś na leśnym spacerze. Plącze się w liście, w jeżyny kłujące, krzyczy by ktoś go odczepił, wyciągnął, utulił i opatrzył, ale nie ma chętnych… Bo i komu potrzebny stres, gdy można go zatopić w bitej śmietanie? W bitej śmietanie z cudowną konfiturą. Mazidłem owocowym… Ech, jakże wiele złego odpychają od człowieka lody i niebieskie kwiatki zatopione w niskiej trawie…

I las. Las działa zawsze, nawet, gdy wietrzności.

IMG_5052

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.