Pan Tealight i Księżniczka z wielką…

„Cały problem był w modzie. No wiecie, to to coś straszne, co wlecze się za człowiekiem jak ten smród przysłowiowy i po prostu wkurza. Niby go czujesz, niby powinieneś się przyzywczaić, a nic z tego. Nos wciąż ci przypomina, oczy łzawią, skóra piecze… bynajmniej ona istniała. Księżniczka z Wielką i nie chodziło o to, że z Wielką pochodziła, znaczy wiochy takiej, oj nie, widzicie, ona miała po prostu obszerną…

A czy to jej wina, że na nim usiadła?

Księciunio w mordę jeża!!! Mikry wypierdek z Niewiadomojakiejkrainy. Jak można być tak niewielkiem, chudym i do tego jeszcze… oślizgłym? No i zwinnym kurcze! Wdrapał się do wieży, spała w sukni, bo chłodno było, przysiadł na zydelku, może i zasnął… ona go nie zauważyła. Obudziła się na koński rwetest pod okienkiem, i gdy tylko załomotali w drzwi, przysiadła na zydelku z wrażenia, no niczego nie zauważyła. Niczego… wzuła buciki, tak po prostu i zbiegła za nimi. W końcu wolna. Zauważyła konia, zamieszanie, ludzi szukających księcia. Ale… tak była zafascynowana niebem, blaskiem, wszelką zielenią, zapachami, nawet nie wiedziała, że wiosna zaszła już tak daleko w swoich zachowaniach. Niczego nie wiedziała, nie widziała. Nie mogła sie odnaleźć w tym nowym ciele, przytyła, zapadła się w sobie, dziwne, że w ogóle ktoś chciał ją wyzwolić po tylu latach. Tylko, gdzie on był? Gdzie?

Najpierw psy ją obszczekiwały, dziwnie od tyłu, a potem jedna z jej dwórek, które nagle się skądś wykluły… młode, szczupłe i dziwnie różowo-brzoskwiniowe stworzenia, wkurwiające smarkule, zemdlała. Znaczy pisnęła najpierw, krzyknęła, wzburzyła chmury i jakoś tak, widzicie, no padła… To wtedy, gdy spojrzała przez ramię, zauważyła różowo0błękitne buciki na długich, szczupłych łydkach, wystawjące jej ze spódnicy… w tamtym miejscu. Zaśmiała się dziwnie, przypominając sobie to powiedzenie: daj dupci pięć groszy, to ci puści… zaśmiała się krótko. A potem się rozpłakała, gdy wbrew wszelkim zasadom dworskiej etykiety, zaczęli jej wyciągać go z…

I to przed ślubem.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_0918 (2)

Z cyklu przeczytane: „Źródło” – … drugi tom dylogii, czyli zakończenie? A może jednak będzie coś więcej? W końcu kroją się wiedźmy z wróżkami i pierun wie, kto tam jeszcze! No możnaby… ale czy się wyda? Trzeci tom dostępny w formie ebooka, autor oczywiście wyprodukował więcej, ale…

Takie to miłe czytadło, bardziej obyczajowe wiedźmowe, niż magia akcji, ale wiecie, czasem trzeba. Oto i ona, co nie miała mocy, a teraz ją ma. W ciąży, zakochana, poszukująca siostry… pod opieka rodziny i niesamowitej Matki lekko wyklętej… oto i one – wszelakie moce, które nie wiedzą, jak radzić sobie z nią samą i oto… rodzina. Moc tak naprawdę najwyższa i jedyna. I oczywiście oto jest miasto, ale i światy, których nie możecie odnaleźć na mapie. I jeszcze oczywiście ona – granica, bariera, obietnica…

Miłe czytadło z bardzo, nadmiernie, przerażająco naiwną, niedopracowaną główną bohaterką, która wciąż wpada w te same pułapki. Einstein by się uśmiał. Niby ma moc, a jednak nic się nie zmieniło. Niby jest w ciąży, a jakoś kompletnie o tym zapomina. Niby go kocha, a wciąż wątpi… niby wierzy, a jednak jest na tyle głupia, by jakoś tak się wciąż łudzić… Na szczęście można czasem o niej zapomnieć i pozwolić się porwać jedynej wartej zainteresowania, cudownej i pełnej mocy damie… oczywiście mowa o niej, pięknej i przekornie wrednej miejscami, pełnej miłości, ale nie mówcie, że o tym wiem, Matce Jilo. Oj, o ileż bardziej pasjonująca byłaby ta historia czerpiąc wyłącznie z tych, którzy są… DOROŚLI!!! I gdyby ktoś się przyłożył, bo tych malutkich, pasjonujących a nieopisanych wątków jest tak wiele!!!

Dla lekko podrośniętych wielbicielek Sabriny nastoletniej czarownicy! Co? Też uwielbiałam ten serial. Ale ze względu na Salema i ciotki!!!

IMG_1965 (3)

Wychodzi człowiek na spacer, a tam krokusy…

Śledzą mnie, lezą za mną, gdy się odwracam, widzę jak się jeszcze poruszają, chociaż niby siedzą w ziemi. Sa tutaj na leśnej ścieżce i na tej biegnącej do małego, białego domku przy rzeczce… Niczym jakieś grzybki halucynogenne zdają się mnie ku sobie przyciągać. To one… fioletowe, purpurowe, niebieskie prawe, z ciemniejszymi żyłkami, żarzącymi się, pomarańczowo, miejscami nawet ceglasto lekko, czubeczkami-środeczkami… One… przekleństwo mego życia – KROKUSY!!!

Oczywiście, że piękne, że zaskakujące, że jakoś takoś niesamowicie się rozwinęły, niczym dywan na mojej ścieżce, piękne, wstrząsające swym nagłym się pojawieniem, a jednak… strach wzbudzające. I dlaczego? Czyżby niegdyś krokusowy potwór zabrał mi ukochanego misia? A może gorzej? Dwa misie? Bo gdy patrzę na ten dywan, tylko miejscami, niczym cerami, majaczący bielą nielicznych białych pąków… coś jest we mnie nie tak. Ale i tak padam na kolana o pstrykam. Migawka trzaska z dziwnie niegrzecznym łoskotem, grzesznie mącącym ciszę i ptasie trele, za mną szumi rzeczka, na kolanach już pojawiają się mokre plamy, jak nic znowu trzeba będzie gacie zmieniać, ale tak to jest, jak focisz na leżąco… Co jest takiego w krokusach, że trwają tak naprawdę tylko chwilę. Nie może być za mroźnie, ni za ciepło, bo inaczej… umierają. Może to i sprawka słońca, zazdrosnego o te ich pręciki i pyłki?

Wspinają się całą armią na skarpę pod białym domem, nie bacząc na urokliwość miejsca, mają jakieś rozkazy… ale, czy zdążą? Może czas im się skończy? Może zacznie padać, a Wyspie znudzi się to podglądanie i po prostu machnie na nie swym porannym oddechem, a one… zdechną. W końcu ona może wszystko, czyż nie? To chyba dlatego człowiek, siedząc na wzgórzu, na klifie, na skale, patrząc na te wciąż nagie drzewa, a jednak już rozpykające się pąki, forsycje i drzewa śliwy, na te białe… krzaki przyleśne… Nosz kurcze, jak co roku mieszam ich nazwy… tarnina? Czy czeremcha? A nie, jednak tarnina. I pachnie… kurcze, jak te krzaki pachną! Bo w końcu tym jest wiosna, zapachami i kwitnieniem. Ale kwitnieniem w tych kolorach wszelakiej niewinności, pastelach i cudownych, młodzieńczych bielach i różach…

Ale najważniejsza jest ta młodziutka zieleń… niewinna taka, jeszcze nie nadpsuta, wciąż pełna nadziei i dumna z tego, że wszystko wie. Wmówiono jej, że wszystko może… pomyłki i złamane nadzieje dopiero przed nią…

IMG_1245 (2)

Lotnisko…

A tak, mamy lotnisko, nad którym wcale się nie lata nisko, ale lata się oczywiście małymi samolotami. Lotnisko to oczywiście sprawa taka, jak w innych miejscach, czyli ma pasy i beton i oczywiście ogromną, ogrodzoną połać, ale… jak w niewielu miejscach jest też piaszczysta skarpa i woda. Wzlatujesz, wzlatujesz, właściwie malutko wzlatujesz, a już kurcze masz pod sobą ten wielki błękit. Co niepokojące, to to, że skarpa poddawana jest naturanej erozji. Fale biją i biją i walą, no i w końcu podgryzają skarpę raz z tej, raz z tamtej strony. Ostatnia zima ujawniła piękną pomnarńaczowo-ochrowo-żółtawą skałę. Niesamowitą, ostrą w barwie, z intrygującymi inkluzjami i żyłkami kwarcu. Coś pięknego i niepokojącego zarazem. Może woda odkryje kolejnego dinozaura?

Może niegdyś Wyspa zwyczajnie straci połowę siebie?

Jest w Wyspie coś, co przypomina wciąż i wciąż i wciąż o trzech sprawach: przemijaniu, śnieniu i zabawie. W dziwny sposób tutaj te trzy wymiar trwają obok siebie nie narzucając się sobie na wzajem, nie kłócąc się i nie kopiąc dołków. No chyba, że chodzi o jakieś sadzonki, wiecie, na wiosnę, to każdego jakoś korci, coby coś przysiać, sflancować, czy chociażby zasadzić. Przyznajcie, że Was też korci? No dalej… chociaż jedną doniczkę? Chociaż przesadzić roślinki na parapecie? Ja już uzewnętrzniłam swoją wiosenność, co kosztowało mnie zrujnowane paznokcie – ale co tam, odrosną – oraz oczywiście dwa worki ziemi. He he he!!! Ale co zrobić, jak w babie coś ogrodniczego śpiewa!? No co zrobić? A zresztą, po kiego się opierać atawistycznej potrzebie sprezentowanej nam przez neolitycznych przodków? Siej…

Wyspa się tylko ze mnie śmieje i wcale się Jej nie dziwię… Jak sobie pomyślę, jak my ludzie wyglądamy z boku, to sama się kielczę. Bo w końcu dla kogoś, kto żyje właściwie od zawsze, ludzie, wciąż myślący, że są tacy wyjątkowi i niepowtarzalni, to kpina po prostu i mocny kompleks boskości. Bo tak z boku patrząc, to są w nas tylko te same pragnienia i zwątpienia, te same błędy i wtopy… Jesteśmy naszymi rodzicami i dziadkami, chociaż tak bardzo się staramy… obiecaliśmy sobie w dziciństwie nie popełniać błędów starych i co? Nic z tego! Kanał!!!

Ale nic to… krokusy nadchodzą!!!

IMG_0397

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.