„Błąkała się Wiedźma Wrona Pożarta po Wyspie, Wyspa w międzyczasie penetrowała Wiedźmę, ale nie było to najdziwniejsze, co robiła jedna lub druga… Nie było to nawet bardzo zastanawiające, ale i tak ją śledzili… bo przecież lepiej jej pilnować. Zgubi się jeszcze, porwą ją na mięso, czy coś, na tuszki, kopytka, czy inne kluchy może? Usiądą na niej i magię z niej brutalnie wyduszą… a ona się da i nawet przeprosi, że słabo magię przepuszcza, bo przecież durnie niewychowana. Durna i małoczulna, gdy idzie o nią samą, więc ją śledzili. Na wszelki wypadek, w końcu jakby co, to gdzie znajdą drugą taką spolegliwą? No gdzie?
A ona się błąkała…
Zaglądała ludziom do okien i nie rozumiała. Nie mogła w sobie tego poukładać. Nie pojmowała rodzin i wszelkiego ciepła, telewizorów na ścianach i wielkich srebrzystych potworów w kątach. Kuchni pozbawionych gotowanego jedzenia, a jednak lśniących od frykuśnych ustrojstw i dodatków. Miseczek z mlekiem i płatkami, a serio nie lubiła mleka od zawsze, potworów lodówkowych i drewnianych podłóg – choć sama marzyła o takiej dla swojej Chatki. Nie mogła w sobie rozkminić samotnych matek i rodzin udających miłość, mężczyzn wiążących krawaty i tych, którzy w większości na Wyspie z nich rezygnowali. Nie rozumiała chodaków, butów, braku parasoli… lamp, które pozostawiane samopas w domach, spadały z owych długich sznurków, z tych miejsc, w których ludzie zawsze se czółka obijali, i eksperymentowały z podsuszaniem kabelków, amputowaniem tych powłóczyście postarzonych i z odmładzaniem klosza…
Ogólnie mówiąc spoglądała na wnętrza domów, chat i mieszkań i nie pojmowała… gdzie też podziała się jej dorosłość? Czy ją z niej amputowano? Może zaraz przy urodzeniu, a może jeszcze na poziomie książkowatości komórkowej, jakoś ją wykopano z genetycznego wiązania? A może zgubiła ją, gdzieś tak w pierwszych miesiącach, gdy pielucha była jej nieodłącznym towarzyszem, a potem było po smoczku? A może jednak ktoś jej ją ukradł? Albo gorzej… porwał, a list z żądaniem okupu nigdy do niej nie dotarł? I ona tam wciąż gdzieś siedzi… Wiedźmia Dorosłość… w piwniczce ciemnej i wilgotnej, w samotności mrocznej i pełnej szeptań. Siedziała tam i tuliła w sobie te pragnienia: posiadanie dzieci i pożyczek bankowych, noszenie kostiumów i butów na wysokim obcasie i malowanie oczu i policzków… nie tylko wtedy, gdy chce się robić za skrytobójcę…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Rada Mniejszości” – … dobra. Serio, świat wykreowany przez Kate Griffin jest inny, jest niesamowity i jest przekonujący. Jest miastem… miastem ze wszystkimi za i przeciw, z mocami z betonu i żelaza, z siłami rzeki i gruzu. Z panami żebraczymi i mocami graffiti…
Miastem.
Kolejny tom cyklu i chyba się zakochałam. Nie, nawet nie chodzi o głównego bohatera, obecnie Burmistrza, raczej… o inność. O niegrzeczność, o piękność słów pokrętnych i świat, który dla mnie jest lekkim piekłem, bo miasto nie dla mnie. Może dlatego to trochę… nie tyle fantasy, co fantastyka dla mnie? Oglądając pokaz mocy miasta, wciągam się w opowieść całkiem dla mnie egzotyczną. O magach, mocach, które wiążą w sobie nowoczesność, ale i potęgę ciągłego zasiedlenia. Ludzi, ale i budynki, siły i bóstwa zapomniane, a jednak utrwalone w podwojach i fundamentach. Zabytki… tutaj magia to coś całkiem innego, niesamowitego.
Lubię ten cykl.
Naprawdę jest wart poznania, jeśli macie już dość młodzików i dzieciątk uganiających się za przepowiedniami. Jeśli macie dość cudownych dzieci, głąbów nastoletnich, zakochanych w samych sobie i nieświadomych swoich mocy… pozwólcie się porwać Aniołom. Innym, niż te, które znacie. Tym bardziej, że nasz bohater będzie musiał się tym razem zmagać nie tylko z samym sobą, ale i tymi, którzy wraz z nim mieli przewodzić miastu… i pyłowi. Mocy, której nie można się oprzeć…
Tylko jak uratować… miasto?
Warto!!!
Strzelanie…
A tak, jest i u nas. Co prawda mniej, ale jeśli spojrzycie na to tak statystycznie, to wyjdzie aż nazbyt wiele pierdolnięć. I nienawidzę każdego z nich. Nie dość, że latem napierdzielają bombkami, bo przecież Amerykanie muszą się gdzieś wojskowo uskuteczniać, to na dodatek teraz? Jakoś wszyscy przeciwko wojnie, a petardy puszczają. I jaki w tym sns? Przecież nawet fajnych światełek nie ma… a za tą kasę, to książkę byście kupili i może zrozumieli w końcu, czemu przy odpalaniu urwało Wam właśnie te kilka palców. Z drugiej strony… dostaję niezłego wkurniczenia, gdy kolejny ktoś pisze, że nie wolno strzelać bo jego kot sie boi. Wcześniej też nie wolno było pierdzieć, bo kotku pierdzenie ludzkie nie w smak, a na dodatek mięska jeść nie wolno, bo to dla kotka… Nie rozumiem tej kociej cywilizacji. Tego, jak człowiek pozwala się kotu zniewolić. I nie dlatego, że ja zwyczajnie… kocham pieski. Dziś bidulka przerażonego wystrzałami spotkałam. Prowadził dzielnie swoich ludzi na spacer, bo wiadomo, ludzie też się muszą załatwić, a i przewietrzyć ich trzeba. Ale był włochaty i bieluśki, ale zabawny i rozmowny… No cudny mały czworonóg. Co do ludzi to nie wiem, nie zwróciłam na nich uwagi.
Możnaby się może ukryć gdzieś w lesie i nie słyszeć tych napierdalań, ale chociaż milusio zimno, to powietrze takie, że słychać jak Królowa w Kopenhadze późną kolację przełyka!!! Tak tu pięknie… po kiego niszczyć ciszę wystrzałami? Nie lepiej zrobić jakiś fajny pokaz i tyle? Bezpiecznie i okay?
Kwitnąca malwa w Rønne nawet się zadziwia owym pięknem. A tak, dziwna, ponadczasowa widać, a może oóźniona, czy też przedwczesny wytrysk natury? Kto to tam wie? Zakwitła zimą i… chyba ją teraz troszku zmrozi, bo tak, mamy jakiś mróz. Może i nie szokujący, może i zaledwie motyle mgnienie poniżej zera, może i lekka mgiełka, zaledwie szron na bukowych liściach, srebrzysty i złocisty – jak ktoś wcześniej radośnie go podlał – może i wielobarwny, gdy słońce, mocne, ale nisko, wciąż kąpiące swoje promienie w cudownie granatowo-fioletowej toni… ale szron. Gdy tylko uda się Wam, a nie jest to na Wyspie trudne, znaleźć się przy jednym ze strumyczków, tych, które otacza wciąż zielona trawa, napotkacie… Peniskowe Plemię!!!
A tak…
… zimą się ujawniają. Oni. Peniskowe Plemię. Mówię Wam, niczym tacy trawiaści od środka, śliscy na zewnątrz, lodowi Hatifnatowie! Stoją i pochylają się, tworzą dziwne, świńskie najczęściej konfiguracje i… mrożą. I zabawiają. I jeszcze wiecie co, kurcze są niesamowici! Jeśli tylko ułapicie trawiastość otaczającą strumyk, na pewno ich spotkacie. Czekają na Was. Z jednej strony, może i nie wyglądają na zainteresowanych Waszym widokiem, ale uwierzcie mi. Ich zielonkawe i brązowawe kręgosłupy aż się zginają z wrażenia. Aż coś w nich zaczyna buzować, aż… No właśnie. Ten ostatni aspekt jest niemożliwy do opisania.
Musicie to zobaczyć!!!
Mroźność…
W końcu nadeszła. W końcu temperatura nie tańcuje w okolicach dziesięciu stopni, w końcu… znalazłam trochę lodu! Tu zamarznięta kałuża i tam, tutaj zamarznięte, wcześniej mokre trawki, krzaczki i kamienie. Ciągły stukot fal, które próbują jakoś wpłynąć na ową zamarzającą sztukę. Dokładają tutaj kroplę i tam, tutaj trochę więcej i tam. Tutaj woda zatrzymuje trawki i listki i w ciągu chwili, jakoś się udaje jej… zamarznąć. Jakoś tak, nagle czas się zatrzymuje…
A szron?
W tym czasie na bukowych liściach, na drobinach jasnego brązu w żółtawej trawie, której pojedyncze chorągiewki na wysokich źdźbłach wciąż trzepoczą… szron tańczy. Kolejne klocki i wąsy obracają się w kierunku słońca. Powinny od niego uciekać, ale jednak… nie chcą. Bo wiedzą, że tylko słońce powoła je do życia. Bo przecież po co żyć, jak nie dla tej chwili i gdy się błyszczy? Nawet jeżeli ma się spłonąć, albo roztopić? Poczuć to wszystko, a potem powrócić do nicości…
W ciemnych zagubionych otchłaniach pokręconych lesistości… żyją sobie inne szronowe stworki. Takie, które nie pojawiają się na powierzchni, które nie szukają ni słońca, ni poklasku, ni nawet zainteresowania. Pod szczelnym płaszczykiem z liści, pomiędzy jedną drogową bruzdą, a drugą, siedzą one. Wydłużone, geometryczne klocki. Może nie nissenowe brody, tego jeszcze nie widziałam, może i nie igły, może zaledwie szpileczki, może drążą jakieś otwory, może… Może tak naprawdę to żyjące byty? Może budzą się wyłącznie zimą, może i naprawdę wiosna i lato to czas nie dla nich? Może? Tak naprawdę żyją dla mrozu i z mrozem, ich czas jest krótki, ale i dla nich każdy dzień, to co najmniej rok. Nie dłużej… więc nawet jeśli po nich depczę, nawet jeśli jakoś tak nie do końca to wszystko gra, one właśnie przeżywają najważniejsze momenty swojego życia? Ślub, poczęcie, czy jednak śmierć teściowej?
A tymczasem na brzegu, gdzie drzewa dotykają morza, gdzie skały tworzą z konarami dziwne rzeźby… ćwierkają elfy. Ale wiecie, kto by tam ich słuchał. W końcu to tylko elfy, żadna telefoniczna aplikacja. Ale ponieważ ja jestem szczytem pogaństwa, co nie uznaje ni szampana ni telefonów… posłucham ich. I oleję ten cały noworoczny szał. Bo przecież jutro to jutro. Kogo tam, że 2016!!!