„Chyba przerażona nowym rokiem, kolejnym wielkim krokiem, czymś tam wielce, wiecie, następnym i postarzającym, domagającym się obietnic, przysiąg, wszelakich planów i podsumowań… Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki się… rozsypała. Tak jakoś, późnym wieczorem, nim zdążyła dopełznąć do posłania. No tak wyszło. Pozbierała się od razu niby, może i na początku wszystko było na miejscu, ale po drodze gdzieś takoś jakoś, może i Diabeł ogonem przykrył, może i Szatańskie Nasienie oblało, ale jakoś szyi swojej nie znalazła.
I co teraz zrobić z głową?
Pod pachę ją? Eee… no jak człowiek wyglądał będzie. Nawet jeśli wiedźma, to wciąż nieporęcznie. Poci się, nie poci, wilgotno, coś obciera, a te włosy, a ona taka depilowana!!! No ale jak łeb tak bez szyi na barach trzymać, jak toto wyśrodkować? Nie da się, wciąż jakoś spada, niewygodnie, kręci się też pod czerepem dziwnie. No więc jak? Może w plecaku nosić? Bo między nogami raczej nie, wiedźma ona, nie gejsza jakaś malowana! Nie będzie dreptać po kaczemu. Ale plecak mało wygodnie, reklamówka nazbyt wieśniacko i mało ekologicznie, może bagaż na kółkach? A może na smyczy ją mieć, potoczy się jakoś za całą, wiedźmią resztą? Ale co jak się zgubi? No co, jeśli się gdzieś zapodzieje, a wcześniej obije, wiedźmowość utraci?
Głupio tak bez głowy na miejscu. Chodzi Wiedźma Wrona Pożarta z głową w ręce, złorzeczy na włosy wbijające się jej pod paznokcie, na oczy bardzo wrażliwe, na całą ową skórną twarzowość. No nie da się bez szyi żyć… ale co, jeśli się ona nie znajdzie? Co zrobi? Przecież nie może tak, bez końca… z głową bez uwięzi żyć. Tylko że nie da się ot tak szyi wymyśleć. Nagle czopa jakiegoś stworzyć, czegoś, co obracać będzie, kłaniać się i nie marudzić. Może wiaderko, może cegłówka? Może zatrudnić małego atlasa, krasnala kulturystę, by nosił jej głowę? Ale jak tak z obcym facetem na ramionach, nawet tak malutkim? No jak?
Na szczęście po trzech dniach, wystarczająco, by wykopać nowoprzyjętego Mietka Atlasa, ale i nie dopuścić do przyszycia do Wiedźmy niewielkiego abażurka na głowę, szyja się znalazła. Jakoś tak… nagle pojawiła się pod stołem i dała się przyczepić z powrotem. Niby wszystko było jak dawniej, ale od tego czasu, którego nie potrafiła odstawić na tor boczny, czasem kręgi szyjne nuciły coś dziwnego, czego Wiedźma Wrona nie umiała rozpoznać… i trochę ją to przerażało.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Grawitacja” – … i stało się. Człowiek robi rzeczy, bo może. Ne myśli, tworzy, dla tworzenia, rozkręca się dla samego naciągnięcia sprężyny popatrzenia w kogo i jak mocno uderzy. Naukowcy nie są inni. Sorry, ale taka prawda. Większość z nas może nie chce odnaleźć nieznanego, ale ci, którzy tego pragną zdolni są kroczyć po trupach…
Tym razem Gerritsen zabiera nas właśnie na taką opowieść. Kosmiczną. O ludzkiej chciwości i wszelakim pragnieniu mordowania innych. O braku kary za tak zwany postęp. O… misji kosmicznej innej niż te, które oglądamy na filmach. O zwyczajnych naukowcach zamkniętych w klatce i tym, nad czym pracują. Oczywiście będzie też miłości, przeszłość i przyszłość, kolejne następstwa… on i ona, dwóch braci tak różnych od siebie. Państwo i wojsko.
Hmm… problem w tym, że cała ta powieść jest raczej nie do końca przemyślana. Dziwnie niedokończona. To wciąż jeszcze szkic. Jednej postacie zostają odstawione na boczny tor, inne przywrócone, człowiek ma za wiele pytań, mimo iż wie, jak to wszystko się skończy. A jednak… kręci. No bo w końcu to thriller medyczny. Strach jest namacalny. Naukowcy i wszystko to, co robią, bo MOGĄ. Owo niebaczenie na następstwa. Brak skrupułów. Państwo ponad pojedynczym istnieniem. Wszystko to już było, ale jeśli lubicie i autorkę i taką tematykę, to jak zwykle powieść jest dopracowana naukowo. Niesamowicie przedstawia nie tylko świat naukowców, ale przede wszystkim obecne NASA. Już nie odkrywające planet, ale prowadzące badania w stanie nieważkości. Jeśli przymkniecie oko na niedoróbki, na niezakończone wątki, na porzucone historie i odstawionych bohaterów, nie jest źle!!!
Wychodzi człowiek i idzie.
Po Wyspie.
Maca ją tymi swoimi odnóżami w ubłoconych butach, a ona się jednak nie sprzeciwia. Mija sklep, w którym w tym roku pozostała tylko jedna cięta choineczka. Samotna i zrezygnowana leży sobie na boczku, opierając się o barierkę. Zresztą, te, które znalazły domy nie wyglądają lepiej. Kurcze no! Czemu nie można sobie posadzić choinki przed domem na stałe? Po kiego wciskać w ziemię ucięte drzewko? Jaki w tym sens? Nie wiem, ale wyglądają tak słodko odziane w te lampeczki. Jak, nie przymierzając, rozpustne striptizerki, co poskąpiły na szmatki i odziały się ino w sparklujący brokat. Tylko choinkom nie potrzeba światła, by świecić, one są owym światłem. Dzięki choinkom i wystawkom w oknach łatwo rozpoznać domy domy i odseparować je od smutnych domków letnich. I chociaż prawo się zmienia, choć podobno wszystko ma stanąć na głowie w owych domowych, mieszkalbych granicach, to jednak wciąż będą domy mieszkalne i domy smutne, zostawiane, opuszczane, nie do końca kochane… No wiem, antropomorfizuję wszystko, ale sami zajrzyjcie w przygaszone, poszarzałe okienka sommerhusów. Odważcie się… Znajdziecie w nich tęsknotę i smutek. Niektóre to wyglądają, jakby doszły już do krawędzi desperacji i gotowe są łapać ludzi, jakichkolwiek ludzi i barykadować ich w swoim wnętrzu. A może już to robią? Może za dawno nie mytymi oknami siedzą na krzesłach karmieni na siłę mężczyźni? Może w łazience domek z czernionego drewna, trzyma sobie kobietę? Wciąż przy szafce z lekami, więc babka jakoś przeżyje, ale tak wciąż wgapioną w lustro, śpiącą w wannie? Oj, chyba nic z tego nie będzie! Przecież taki trzymany człowiek to nie posprząta dookoła, ciasta nie upiecze, nie napachni domu swoją obecnością. No kiła z nim taka.
Trzeba wymyśleć coś innego, ale co…
Moglibyście mieć dwa domy?
A może macie?
W końcu na pewno na tym świecie są ludzie dobrze sytuowani, których na to stać, ale czy jest w tym sens? Mieć dom letni i zimowy? A może jeszcze wiosenny i jesienny? Niczym królowi, władcy w większości zapomniani, co to przenosili się to tu, to tam, trwoniąc kasę poddanych, ale i jednocześnie udając, że owi poddani coś tam ich obchodzą. Chyba bym nie mogła, ale… No właśnie, ale kocham domy i tak serio chciałabym kupić je wszystkie, ale co potem? Zmuszać ludzi do mieszkania? No przecież tak wielu nazywa Wyspę swoim domem, a tak naprawdę są tutaj tylko, gdy im pasuje, gdy nie wieje, gdy w sklepie są długie bułki, no i oczywiście, gdy ciepło, bo palić się im w piecach nie chce, a ogrzewanie u nas drogi i nasączone ekologią… A jednak się im dziwię! Jak mogą zostawić Wyspę na tyle miesięcy i przenosić się na jakieś tam Ibizy, czy Majorki? Kto, poza moim dwunogim szaleństwem, naprawdę chciałby tutaj mieszkać? Przez cały rok… rok pełen braków w aprowizacji i tego, co wielu nazywa nudą…
… a ja cudownym, pełnym posiadaniem Wyspy. Tylko dla siebie…
Tuptam po Wyspie w tych butach, co serio brudne są, obłocone, jak świnka zabawiająca się w lekko już nieświeżym bagienku, i cieszę się wiatrem i temperaturą, która w końcu spadła poniżej 5 stopni… i marzę o śniegu. A tak, taka jestem monotematyczna! A morze na mnie bałwany nasyła! To trochę atak, ale zboczeńcy morscy wiedzą, jaką ten atak jest i zabawą. A ta morskość… szarawa taka, ale i granatowa miejscami, kobaltowa i szmaragdowa. Niby wkurzona, niby niosąca masę wodorostów, niby dziwnie nispokojna, a i tak wskoczyć się chce, chociaż wiatr od razu depiluj miejsca intymne. Plażę już bałwany głodne pożarły. Ostał się ino kawałeczek, taki, że ledwo można przejść. Po prawej woda, po lewej nawis piaszczysty, a przede mną rzeka, której tym razem nie przejdę. Trzeba się wrócić, natura zmusza, albo pomoczyć giry, aczkolwiek nie radzę.
Na pożartej plaży wciąż gdzie niegdzie widać psie ślady, ludzkie i mało identyfikowalne. Może to i smoki, a może to bałwany tańcząc ze sobą w koncu doorbiły się potomstwa? Może Morskie Bałwany rodzą Piaszczyste Bałwanki? Ale jeśli wieje, to po chwili owe bałwanki rozpościerają się, rozsypją i zwyczajnie wracają do morza. Może? Może wrony grzebiące w wodorostach coś wiedzą? A może te kaczki i mewy, którym skały zalała woda, które nie mają już przybrzegowych zarośli, które już nie mogą ot tak zwyczajnie sobie popływać? Tylko jak tutaj z nimi pogadać? No jak? Pewno od razu człowieka widzą jako kucharza… i umykają.
Na drzewkach, gdzie na gałązkach wciąż ostatnie jagody, siedzą sobie czarne słonka. Kos zwyczajny mniej lub bardziej, wygląda niesamowicie na tym prawie burzowym niebie. Na tle szarości i plamek błękitu te jego czarne piórka połyskują niczym czarne diamenty. A te ślepia… ech, czarny i żółty zawsze się dziwnie dogadywały. Jest w tym jego męskim ubarwieniu taka niesamowita elegancja, że chcesz się tylko ukłonić i ucałować pierścień. Trochę jak biskupi, ale stroniący od frykaśnych albo… ech, to zboczenie dorastania w niby katolickim świecie, tyż człowiek ma teraz skojarzenia. No ale nic. Niebo niebem, woda wodą, jagódki jagódkami… święta i po świętach. Powoli znikają przydomowe świąteczne wystawki. Odklejone zostają krasnale ze ścian i drzwi. Lampki się chowają… nadchodzi on, ponury i długi styczeń. Czas wszelkiego olewactwa i odpoczynku. I leniwienia się, może? Kto tam wie?
Biorąc pod uwagę wszelkie problemy promowe, to aż strach gdziekolwiek podróżować.