Pan Tealight i Anioły na niebie porozjeżdżane…

„Nie planowali tego, bo przecież z Wiedźmą Wroną Pożartą planować, to najlepiej od razu strzelić se w łeb, wytrepanować kulę, połknąć ją, wydalić i zacząć od nowa, a przed tym dobrze się zamumifikować. Serio! Z nią się zwyczajnie nie da planować i to NICZEGO!!! A raczej może czegokolwiek? Dlatego nawet nie byli zaskoczeni, gdy wylądowali na polu, plecami na glebie gapiąc się na anioły.

Najpierw pojawiło się halo, dziwnie złorzecząc na budzące je słońce, totalny błękit jesiennego, mroźnego nieba… potem przeleciały wrony i mewy, przebiegły dwa bażanty goniąc Ojeblika – małą, uciętą główkę, która chciała jajko na maseczkę upiększającą z wodorostami. W końcu obok uwalonej na glebie Wiedźmy Wrony ułożył się wychudły, lekko kostropaty zając i pojawiły się one.

Porozjeżdżane Anioły.

Dziwnie papierowe, kartkowe sylwetki w białawych kieckach we wzorki, z płaskimi główkami, odrzuconymi aureolkami, z rozmazanymi rysami twarzy i nieistniejącymi stópkami. Bez hymnów i psalmów, ze skrzydełkami rozmytymi i całkiem płaszczącymi się, jedno oderwane, dziwnie skręcające nad plażą, drogie mocno związane, jakby nie chciało polecieć. Tamto odpadło chyba przed odjechaniem aniołka, bo pasujące do niego unosi się nad morzem, a to drugie nad polem wciąż prężnej kukurydzy dla świnek. A to, takie mikre dziwnie, chyba podgryza mała, płaska myszka, której skrzydełka wciąż są na miejscu. Oto i jest dowód niepodważalny, że Rozjechane Anioły mają myszy. Bo widzicie, paskudnie śmiecą i tyle… Obżartuchy jedne. Ale co się dziwić, jak tak siedzi się w niebie, gapi na ziemię, ma tyle rozrywek siedzących, no to ma się i myszy. I może się i tyje, ale wiecie, kurcze kiecki mają spore, więc kogo to obchodzi, że aniołkowi przybyło z prawej, czy lewej, na boczku czy z przodku?

Leżeli tak na polu patrząc na Anioły dopóki one… nie odleciały. Nie nadmuchały się nagłym wiatrem i nie odeszły, by któregoś dnia, może wiosennego, może letniego, znowu rozjechać się na niebie. Walcem lekko zadowolić, bo przecież każdy ma jakąś rozrywkę, czyż nie? Niektórzy zwyczajnie wolą raz na jakiś czas tak się sprasować i nie mieć problemów ze zmarszczkami, czy pogniecionymi gaciami. I myślami, dziwnie nieułożonymi. Czasem lepiej dać się rozjechać…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_8260 (2)

Dobra…

Chyba już nie mam pojęcia jak to jest żyć z reklamami, bilbordami, plakatami. U nas przecież najwyżej coś postawią małego w rozmiarze A5 na patyku, ale szybko zdejmą. Ot i cała informacja. W sklepie pięć Mikołajów na krzyż, nikt nie goni za mną z kolędą, a chciałabym… Nikt do niczego nie zmusza, ogólnorozwojowa pustka sprawia, że nikt cię nie ocenia, bo zwyczajnie nikt nie widzi, a nawet jeśli gadają, to co z tego, przecież nie słyszysz? No i przede wszystkim horyzont… o tej porze roku dziwnie rozmyty, nieistniejący, pochmurowany i pomglony… To wszystko sprawia, że jesteś i Cię nie ma.  Dzicz. Mniejszy Kraniec Świata, czy coś w ten deseń. W sklepie wiedzą lepiej od Ciebie, co chcesz dziś kupić i wcale się nie dziwują, że jako pierwszy wykupiłeś małe, czerwone saneczki dla krasnali. W internetach ludzie z innych stron świata narzekają na podobno nachalne reklamy i wszelaką świąteczną rozpustę od września… a ja? A ja nawet nie wiem, którego dziś mamy, Żaden bilboard mnie nie goni, budynki nie sięgają wyżej niż drzewa, a drzewa pozbawione liści stoją, całkiem nieruchome, jakby czas i świat się zatrzymał. Może i widzieli nad Wyspą jakąś wielką asteroidę przypominającą Dartha Vadera, ale… dokładniej do Dartha, który kurcze lekko skruszał i się odmięsił. Wiecie, wersja czaszka taka. Może to i zwiastun nieszczęścia, może… ale kto tam wie, jeśli tak naprawdę, to nikt nie wie. Była też ta kulka płonąca, coto podobno najbardziej nad Poznaniem, ale i od nas było ją widać…

Jak nic, koniec świata. Znowu.

Ale z drugiej strony, to przecież tutaj już jest Mniejszy Kraniec Świata, więc… chyba mamy to już poza sobą? No i co tutaj kończyć? Ciszę, spokój i pojedyncze muchomorki przy drodze. Wesołe czerwone czapeczki, które chcą przejść chyba przez drogę, ale jakoś nie mogą się zdecydować. Żyć po tej stronie, czy jednak po tamtej? Oj pewno, że Wyspa mała, ale jednak strony tutaj mają znaczenie. 20 kilometrów do roboty zdaje się być OGROMNĄ odległością… kiedyś człowiek był w stanie przejechać tyle tramwajem trzęsąc się i szarpiąc, a teraz to wielka wyprawa. Ekhm, no chyba że wiecie, trzeba pójść na spacer z krówką. Taka czarna jałówka. Stoi sobie człowiek pod kamieniami, dokarmia dzikich małych człowieczków, patrzy… a tutaj polem zaoranym bieży sobie króweczka wyglądająca na byka. Znaczy wiecie, bez niczego… lekki zawał, ale nic to, może wdrapię się na drzewo, może. No nic, obracam się szukając pnia odpowiedniego, a tam dwie osoby prowadzą inną czarną krowinkę. Rozdzielone szosą – którą nikt niczego, ani nikogo nie prowadzi – tęsknie do siebie wyją. I nagle ta bez ludzi wyjąc zaczyna pędzić. Jak nic zeżre mnie, w końcu to Halloween, zombie z krowy też się da zrobić, nie chcę umierać tak młodo… może i nie jestem taka młoda, ale jednak bez przesady, nie zeżarłam jeszcze tych największych lodów, tyle mam jeszcze do przeczytania i namalowania!!! Ciekawe, czy gdy znajdą między kamieniami moje ciało zeżarte w połowie przez czarną krowę, bo przecież całości nie zeżre, no weźcie no, zostawi mnie sobie na potem, bym skruszała…

Na szczęście krowinka dotarła tylko do swojej przyjaciółki nie konsumując mnie po drodze, nie zwalniając nawet, nie bacząc na mój zawał – kurde chyba to jednak nie był byk – i wraz z ludźmi polami poszła na spacer… hmmm, nie wiem, jakiś taki jogging krowi, czy co? Jak myślicie?

IMG_8117 (3)

Mrok się dziś skrada. Taki jest szaro-karminowy. Taki mleczny trochę, gęsty, spokojny. Jakby wiedział, że co jak co, ale on to ma czas na wszystko. Na zdeptanie owego tymczasowego, chwilowego zimowgo już słonka i promyczków i chmurek i tej wszelkiej, mglistej gęstości. Możnaby go jeść łyżką, a przynajmniej mam takie wrażenie. No nie próbowałam, sorry! Ot co człowiek po chleb wyskoczył, przelecieć się, sprawdzić, czy niebo wciąż jest na miejscu i morze… czy przed tą całą, dookolną mieszkalnością są jeszcze jakieś żywotności. Bo wiecie, czasem to mi się wydaje, że nie ma tutaj nikogo poza mną? A może jednak mam rację?

Spotkanie człowieka (żywego w jednym kawałku i pełnowymiarowego) na ścieżce wiąże sie w listopadzie zawsze z wielkim zaskoczeniem. Szczególnie w miejscach oddalonych od Rønne. A już na północy Wyspy, to kurcze ze świecą kogoś szukać. Jakby żywi dążyli do skumulowania swojego ciepła, jakby chcieli być blisko innych żywych… trochę to spooki i nie tylko dlatego, że mamy 1 listopada. Pusto jest na Wyspie. Mocno pusto. Jeszcze w okolicach południa wydaje się, że ktoś się kręci, potem nastaje godzina szesnasta i świat zamiera. Jakby przestał się kręcić, jakby też sobie odpuszczał, jakby zasypiał… bo przecież wyspy chyba też zapadają w sen zimowy, czyż nie?

Nawet jeśli nie śpi, to na pewno drzemie. Rzeczki lekko purkoczą i choć znowu susza, to codzienna rosowatość daje radę i miejscami miło błoci. W powietrzu ino ten zajebisty zapach liści i leniwości. Grzybni i kasztanów z mączką żołędziową. I jeszcze te późnojesienne kwiaty i krzaki róż wciąż jeszcze noszące na sobie jakieś pączki, jakby chciały się przekonać jak długo pociągną… i wiatr. Bo jesienią wiatr jest zawsze, nawet jak go nie ma i możesz sobie spokojnie popatrzeć jak wielkie wrońsko próbuje się wedrzeć do małego karmnika by mimo wszystko podeżreć czegoś innego niż robale i owocki. Zakleszcza się lekko, panikuje, ale już po chwili wywalają ją z karmnika niczym korek z butelki zwykłe… wronia siła woli i wszelka kracząca sprawiedliwość. A potem od nowa, bo wiecie, wrony to się nie poddają… nigdy!!! Upierdliwie wepchną dziób wszędzie, gdzie istnieje szansa na żarcie, albo psotę, albo i to i to.

Bądźcie i wyspami i wronami… bo czemu nie!

IMG_8674

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.