„Taaaak…
Od dawna tak nie wiało. Tak, że wszystko i wszyscy się kłaniali, nagle będąc w poczuciu przytłaczającej ich boskiej, tudzież może i diabelskiej, miłości. Ciężkiej, dziwnie przygniatającej. Owego pociągu nagłego do lizania gleby, by tylko wyznać wszystkie grzechy, by zyskać przebaczenie, by wyrzucić je z siebie, by się upodlić, zwyczajnie poniżyć, a potem zatopić się w uldze…
I ci na rowerach, lekko pochylali się najpierw nad kierownicami, by w końcu opaść i iść z metalem między nogami, aż w końcu na kolanach pielgrzymować, pchając przed sobą tylne koło i modląc się, by jednak przednie nie zrobiło tak… i wiecie, nie ochlapało błotkiem. Ci co mieli zamiar używać nóg, oczywiście od razu łamali się w ośrodku ciężkości, kulili się i całowali glebę pod własnymi stopami, pokornie, bo przecież… ci, którzy nie odnaleźli w sobie pokory, którzy nie byli gotowi na opieprz za grzechy, walili nosem w asfalt i tyle ich widziano. Rozsypywali się niczym kryształowe kule i unoszeni wiatrem… zmieniali się w motyle. Włochate robale z naprawdę pudrowanymi, wielkimi skrzydłami, podobno przez to lepsze od nieskrzydłych robali?
Motyle są przereklamowane!!!
Serio.
Wiatr tym razem tylko wiał i dmuchał, duł i pomiatał, pieścił się z Wyspą, lekko w stanie przerywanym, zamiatał liście i Turyściznę z jednego kąta w drugi. Bo serio miał to wszystko w dupie! Bardzo i serdecznie dość!!!
A na nim leżała Wiedźma Wrona Pożarta, wzdęta ostatnią powieścią i całkowicie przychylała się do jego uczuć…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Caryca” – … niby nic, a jednak. Bo przecież ile było takich kobiet? On je spotykał, zakochiwał się, czy też one tylko chciały bzyknąć cara? A może jednak… no nie wiem, władza potrafi zawirować w niejednej głowie. Pamiętacie Annę B.? Nikt tak naprawdę nie wierzył, że jej się uda, a została królową… Tylko, że Marta była tak biedna, jak tylko może być samotny człowiek bez rodziny.
Przedmiot bardziej, niż ludzka istota…
Wszystko w tej powieści zaczyna się jednak od końca. On umiera. Jeżeli coś was podkusi, nie będziecie się mogli temu oprzeć – albo pamiętacie z książek – dowiecie się wcześniej, co będzie dalej. Ona jest żoną cara, ona będzie carycą, a jednak… wkraczacie w tę powieść i jakoś was połyka. Ową niepewnością, owym niedowierzaniem, bo przecież jak wieśniaczka, mrówka z pola, dziwka właściwie, służąca, może zostać żoną cara? Matką przyszłych koronowanych pokoleń?
Powieść wciąga i chociaż powala babskością pełną kiecek, gwałtów, stosunków i porodów, to jednak… intryguje tym dziwnym światem malownaych twarzy. Owym społecznym awansem, do końca, bo przecież wyżej już nie można. Pokazuje jak bardzo wiele może się zdarzyć, jeśli tylko los/fatum/bóg/człowiek… zapragnie. Jeśli się nie podda, a może tylko spotka na swojej drodze pomocnych ludzi? Bo przecież ona nawet nie umiała czytać, a jednak… Najlepsze jest to, że autorka nie upiększa naszej bohaterki, nie zdziera z niej dziwnego makijażu, nie upiększa, pokazuje każde wyrządzone jej zło, każdą ciążę, każde potknięcie, a potem każde cierpienie. Małe manipulacje, wielkie zwycięstwa, odwagę królowej, strachy chłopki. To obraz zapomnianej przez wielu przeszłości, bo przecież o Piotrze Wielkim słyszało wielu, ale ilu z was wie coś o Marcie?
Wiecie…
Na plaży człowiek nagle wkracza do rónoległego świata. Mikro może i świata, a jednak fascynującego! Na przykład te wodorosty na piasku. Takim ugłaskanym falą, gdy już pojedyncze bańki powietrza uciekły, pozostają po nich tylko drzewka roślinek, które kochają słoność i wilgoć. Piasek zdaje się przypominać taflę. Szklaną, odbijającą niebiesia… i chmurki i wszelakie tam odgórności. I to taką, na któej coś rośnie. Drzewka i krzewinki, a między nimi kamienne domki, a w nich mkroludziki, które przez moment mają cały świat dla siebie, które przez moment, a może raczej tylko w tym momencie rodzą się, żyją i umierają. Nie mogą się opindalać. Muszą zdążyć, bo zaraz przychodzi kolejna fala i zabiera ich. Przebudowywuje domki, wyrywa krzewinki, łamie drzewka, przynosi nowe, zmienia stare, niszczy żywe i dorzuca żywsze. I znowu są drzewka i krzewinki, magiczne parki i szklane pola, pojedyncze mikro kamyczki, może pomniki jakiegoś krótkotrwałego świata? I domki i ruchliwe życie… i kolejna fala. Owa falowość naprawdę wkurza tego, kto właśnie upatrzył sobie coś, co zamierz utrwalić, złapać na kliszy na zawsze… bardzo wkurza.
Na Wyspie wszystko tak szybko się zmienia. A może nie zmienia, nie wiem, ostatnio nie mogę się zdecydować. Z jednej strony są fale i roślinki, które po prostu wciąż wzrastają, a potem obumierają. Zrzucają liście, gubią kwiaty, pozbawiają się owoców i od nowa. A co roku wyższe, szersze… jakby brały udział w jakimś wyścigu. Ale z drugiej strony są i głazy. Te raczej mniej się zmieniają, ale też nie trwają w ciągłej niezmienności. Porastają to tym, to tamtym, potem się okruszają, oj to wietrzenie ma moc, a kryształki? Ojojojoj!!! Mają moc!!! No i są jeszcze ludzie, ale z nimi to kurcze… tak serio, wiecie, już w ogóle nigdy nie wiadomo.
W rzeczywistości tego najgorszego, dziecięcego sezonu mamy jeszcze ze dwa tygodnie. No może trochę mniej. W sklepach pojawiają się cuda w stylu piórnikowo-ołówkowym. Dla dziewczynek Frozen, dla chłopów Minionki. Nie mam problemów z cyrkien wokół gnderów, ale wolałabym Minionki. A najbardziej bym wolała niebieskie Minionki!!! A może tak by poprosić Elsę, by mroźnęła stadko wilbiecieli bananów? Jak myślicie, zgodzi się? Bo ja to bym chciała takich fajnych kuzynów. Bez urazy, nasze trolle i nisseny są cudowne, ale nie wykonują wszystkich prac. A mycie kibla, przetykanie rur, w których śpią jakieś topielce i oczywiście plucie na okna… wiecie, no praca to praca. Każdą ktoś musi wykonywać…
Nad Wyspą wieje.
W Wyspie wieje, pod i pomiędzy i ogólnie mówiąc… wieje. Nad przewalają się chmury, jakby były w cyrku, serio, albo zoologu jakimś, tudzież wystawie. Ja rozumiem, że w Gudhjem mamy występy teatrów ulicznych, ale serio, aż takie są zainteresowane? Przesuwają się dziwnie powoli, jakby oddzialały je od nas, srebrzonych, złoconych, poustawianych w rodzajowe scenki, tylko i wyłącznie te grube sznury, wiecie, ograniczniki. Te mistyczne sacro sacrum pomiędzy profanum! Chmury się gapią na nas, a my na nie, jakbyśmy trochę czekali na orzeszki, a z drugiej strony… trochę mocniej zastanawiali się ile popłacili za bilety, bo chyba nas sutener trochę oszkwapił.
Nie oszukujmy się.
W sezonie Wyspa jest zoologiem. Ale jedynym, w którym zwierzątka mogą udawać strażników, a co więcej, mogą nawet udawać zwiedzających!!! Wystarczy przecież tylko założyć obcisłe gacie i wsiąść z plecakiem na rower. Ponosić dookoła pola śpiwór, albo zwyczajnie rozwalić się pod drzewkiem i dyszeć. Albo po prostu usiąść na leżaku i spać… bo przecież turyści odpoczywają. Ino zwierzątka pracują…