„No sucho no…
Stokrotki opuściły trawnik i gromadnie, lekko tylko pochylając główki, udały się w zacienione i wilgotne jeszcze miejsca. Jakiekolwiek miejsca. Nikt i nic nie było przed nimi bezpieczne. W owych pożółkłych kłaczkach, niegdyś donośnie i nadmiernie dosadnie zwanym trawnikiem, nie dało się wytrzymać. Może i nie było aż tak gorąco cały dzień, może i jakoś tak wiało chłodno, ale bez popitki nie da się żyć. Nie. I stokrotki to wiedziały. Dlatego sprowadziły się w większość pod Białe Domostwo, gdzie gdzie nadmiernie do tego skore Połamane Królewny, coś pędziły. Nie ważne co i nie ważne na czym, ważne, że za czynsz tym płaciły i było to płynne!!!
A ona tańczyła.
Całkiem niezbornie, całkiem pomieszanie, plącząc kroki, rytmy i ruszając rękoma, niczym maniakalny i żądny krwi policjant drogówki. Tańczyła nie bacząc na odgłosy i nagłe Wyspy wyciszenie, na chochoty i całkiem oficjalne i nieskrywane rechotania. Nie mierziły jej wglapione się w nią oczy ni wytykające palce, maszyny i nagrywajki. Nie widziała stawiając kroki na czubkach wyschniętych ździebełek, języków i czerwieniejących się policzków. Nie widziała nie tylko z powodu kijowego wzroku, ale zwyczajnie trans ją ogłuszył. Przyszedł z tym wielkim, gumowym młotkiem i walnął ja w łeb. Potem poprawił, gdy wciąż stała, ale dopiero trzeci cios wprawił ją w taki ruch. Oj pewnie, że Brunio – tak ma na imię – chciał ja ogłuszyć na amen i wiekuistą może ciszę, ale… gdy się nie udało, wykorzystał to.
Puści ją na youtuba.
I może… jednak sprawi to, że deszcz spadnie? Może ten zaśpiew, który docierał do nich od jakiegoś czasu, dziwny i drażniący, sprawiający, że koty nie sikały gdzie chciały, a psy zamiast się dołączyć uciekały… sprowadzi opady? I może w końcu nie będą to żaby, tylko coś bardziej smacznego?
Smażone kurczaki?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Recenzja na dziś „Kotek Mamrotek”
Milusie jedzonko już jest!!! A w tej cudnej równinie nierównej, wzgórku przygodowości… jest WEGNER!!!
Światło i ciemność…
Wyspa potrafi wsiąknąć, zatonąć w ciemności. I nie chodzi tylko o zimę, kiedy to wydaje się być aż nadmiernie na miejscu. Nie chodzi też o czas, gdy havgus jakoś tak czarnieje i zdaje się przytłaczać wszystko. Nie. Po prostu wszystko nagle czarnieje. Chmury się zbierają, światło odchodzi. Nie jest nie wiadomo jak ciemno, to nie noc… zwyczajnie tutaj ciemnością jest brak światła. Brak tego zaskakującego, mocnego, tańczącego na płatkach i skałach światła. Zmieniającego wszystko, tworzącego na liściach dziwne kształty, pokazującego i wróżki i tak zaskakujące, mityczne, magiczne stworzneia, że w pale się nie mieści. A jednak to przecież nie jedyna światłość.
Przecież nie jedyna…
Noc i dzień.
Tak rozróżniamy to wszystko. Jasny dzień, teraz, na krok przed latem zaczynający się tak wcześnie i tak głośno i ciemna noc. Dzień… wiadomo, większość z was kocha, gdy nie wstaje ze zmrokiem, gdy pierwsze promienie łagodnie muskają twarz, gdy zwyczajnie chce się wam wstać, umyć i wyleźć w dzień. Ja nie. Wolę pochmurność i deszcz uderzający o szyby. Ale nie ja wybieram. Dlatego teraz szczególnie czekam na noc. Chociaż… nie przychodzi szybko, a nawet jak już przyjdzie, gdy księżyc gdzieś tam ją oznacza, gdy zwyczajnie jakoś tak po prostu świat ucicha, poza tymi kilkoma ptasimi głosami, poza jeżami baraszkującymi na trawniku… jeden obiega drugiego dookoła i człowiek nie ma pojęcia, czy to seks, zaloty, czy jednak coś innego. I nadal nie jest ciemno. Nadal noc o tej porze roku jest jasna. Jakby nie było ucieczki od tego całego światła. Noc nie jest czarna, nie jest nawet szara. Ona jest biała. Jasna i dziwnie błękitna miejscami, lekko różowa nawet. Jakby to wszystko postanowiło zaszaleć z kolorami, pobawić się światłami. Jakby… chciało odegrać się za wszelakie zimowe ciemności.
Za zmrok o trzeciej po południu…
W portach zaczyna się robić ciasno.
Co jak co, ale na Wyspę przecież najlepiej przypłynąć, a jeśli ktoś ma własną łajbę i oczywiście umiejętności, to lepsza przecież taka taksówka. Nabywasz bilecik parkingowy, w porcie masz i kibelki i prysznice, ale… i tak buja. I chociaż cudownie wyglądają gatki na sznurze od bielizny, suszące sie radośnie, to mnie nie przekonują. No sorry, ale zwyczajnie rzygam i tyle. Jak buja, jak nazbyt kręci, a i w ogóle… łatwo rzygam. Ale i tak łódeczki takie śliczne się na tafli niebieskości bujają. Kolorowe takie. Jedne całkiem ino drewniane, ale i jest i zestaw aluminiowych, czy coś tam… są takie bielone i w barwach kremikowych, no i oczywiście są takie bardziej szaleńcze. A na większości z nich cudowne odpryski farb widać, a dzięki nim kolorystyczną przeszłość łajby. No co za raj wam powiem, po prostu skarby i dzieła sztuki. Ten ma paseczki, tamten ma paseczki, obowiązkowe flagi i cały ten myk, na któym kompletnie się nie znam… sterburta, bakburta!!!
Te tam… cumy rzuć!!!
Wyspa z wody wygląda całkiem inaczej. Taka jest dziwnie malutka, jak lekko oklapnięty, ale jednak bogato zdobiony torcik. Bo ma przecież i te chateczki malunie i kolorki na nich radosne i te dachy takie ceglasto-czerwonawe, albo w rozmaitych odcieniach słomy… Jak się od niej odpływa zdaje się smutkować na całego. Ociera chusteczką nie tylko oczy, ale i wydmuchuje nosek. Soczyście i głośno. Ale jak tylko wracasz, ponownie kierujesz się w jej stronę, coś się w niej zmienia. Znowu jest pogodna, może i nawet dziwnie duszna, ciężka. Jakby ponownie chciała cię oblepić, nasączyć i nigdy, ale nigdy, nigdy nigdy nigdy cię już nigdzie nie wypuścić poza swoje ramiona. Niewiele o tym wiem, bo nie lubię wyjeżdżać. Za wiele kosztowało mnie dotarcie tutaj i wczepienie się pazurami. Nie warto tego nadwyrężać. No i jest jeszcze pępowina. Wrosła we mnie, przyczepiła się tak na amen, jakoś dziwacznie przywarła…
… chyba nie ma już dla mnie ratunku.