„Przytuli, przytuli, przytuli… może i nie jest z niej zwyczajowa, w podziemiach tkwiąca Królowa, ale przynajmniej przytuli. I dużo jej i ciepło i ogólnie przytuli. Bo może tylko o to chodzi, że utuli. Oj nawet jeśli któreś z nas zginą, stłoczone, przytłoczone, zmiażdżone i wzruszone, wciąż jednak…
… warto!!!
Warto zginąć pod tą wielką masą, warto zeschłym truchełkiem się stać, mało zauważanym, takim, które odpadnie dopiero po prysznicy, a może i nie. Może zwyczajnie się gdzieś zagubi w tarmoszeniach jej własnej ubieralności? Cokolwiek się stanie, jednak warto, dla tej chwili, dla momentu, dla ciepła i dotyku. Nawet jeśli zaraz Wielka Macierz Mrówczej tożsamości utraci miliony z was i tak… warto.
I ruszyły. Wydarły się z ziemi, zapoznały się z jej miejscem pobytu, skołowały sobie kopakę i pod przykryciem piasków i tych wszelakich budowlanych niemocy, sprowadziły się i czekały… czekały na dogodny moment. Przez ten czas mrówcze pokolenia mijały, pijedyncze truchełka znikały w żołądkach kolejnych… ale wiedziały, że mają misję, że ich własna Antychrystczyni Pramatek przybędzie.
I przybyła.
Pojawiła się, ale one wiedziały, że to nie jest czas. Czekały na znak, na mijające pory roku, na kolejnych Fałszywych Proroków. Czekały… aż w końcu wszystko się rozpoczęło. I było lepsze, niż opisywały gryzopisy w liściach wygryzane… I było słodkie i najprzyjemniejsze, specjalne i doskonałe. W końcu nie zbyt często można leżeć w grupowym objęciu z Wiedźmą Wroną Poartą… może i się wyrywającą, jęczącą, drapiącą się i złorzeczącą wszelakim bytom i niebytom kosmicznym, ale jednak… tylko ich, własną, jedyną!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Clariel” – … oj to były czasy. Bo widzicie, poprzednie tomy cyklu czytałam… sto lat temu. Jeszcze wytedy, gdy cała ta fantastyczna forma nie była nakierowana głównie na niedorostki. Gdy bohaterowie mogli zwyczajnie, być niegrzeczni. Gdy pewne normy nie były ważne, nie było w fantastyce tej całej poprawności politycznej. Wtedy poznałam powieści Gartha Nixa. Nie tylko tę serię, ale potem i tą „tygodniową” i zakochałam się. W tym specyficznym sposobie pisania, zawsze pełnym, drążącym tematy, przepełnionym pasją i obrazami.
Zawsze gotowym… opowiadać.
„Clariel” to czwarty tom serii osadzonej w tym samym universum, pełnym magii dzikiej i tej, którą opętał Kodeks (ale też pierwszy). Pełnym tego, co wolno i nie wolno. To tutaj odnajdujemy świat młodych i tych „dorosłych”, co należy zaznaczyć, bo Nix naprawdę ich rozróżnia. Nie sprawia, że każda z postaci na jedno kopyto opisuje codzienność, ale naszą główną bohaterką jest młodziutka Clariel. Pochodząca z linii Abhorsenów, a jednak nie do końca respektująca Kodeks. Dziewczyna, która ma ukształtowane spojrzenie na świat, która wie czego pragnie. Nie blichtru miasta, nie cechów i władzy, ale właśnie spokoju, chatki w lesie… samotności. To wraz z nią wpadamy w specyfikę wielkiego miasta, w którym władzę przejęły cechy, a ich nadzorca chronicznie pragnie władzy. Nie trudno się domyślić, czego rodzice będą pragnęli od dziewczyny, ale… może jednak uda jej się pozostać sobą… Oj tak, sobą. Gdyby tylko nie magia.
Ale która dosięgnie serca dziewczyny?
Dobra, porywająca, wciągająca historia, którą można spokojnie czytać nawet jako osobną powieść, nie część cyklu. Ze świetnie narysowanymi postaciami, z przepięknie odmalowanymi, nader plastycznie, pejzażami. Zwyczajnie stajemy na bruku miasta, telepiemy się w lektyce i podziwiami. A bełt wystrzeliny z kuszy… dociera prosto w nasze serce, chyba że… zdążymy się uchylić. Nie tyle śledzimy walkę Clariel o samodzielność, co fascynujemy się tym, co ją otacza. Odczuwamy i przyjaźń, jaką ją obdarowano i nienawiść. Wszelkie emocje wypływają ze stron, a my, nagle decydujemy, czy chcemy być poddanymi Kodeksu, czy dzikimi magami. Bo przecież o to zawsze chodzi… o własną osobowość. O bycie… sobą!!! To jest najważniejsze. Bonus – kilka intrygujacych zwierzołakowych postaci, co do których od razu serce z nas mięknie i genialne postacie dorosłych! I chociaż coś mi podszeptuje, że mogłoby być więcej, że chciałabym dowiedzieć się więcej o tym świecie… to jednak wydaje się, iż większe nagromadzenie wiadomości przytłoczyłoby młodziutką bohaterkę.
Warto!!!
Czekolada, cukierki i ciasta. No i jeszcze oczywiście lody!!!
Mimo wszelakich podatków od czekolady i tłuszczu – ten co prawda znieśli, ale wiecie, ceny nie spały – na Wyspie produkcja smakołyków ma się dobrze. Tylko co z tymi duńskimi ciastami? Znaczy wiecie, te duńskie bułeczki i formy wszelakie pieczyw? Bo widzicie, zwyczajowy Duńczyk, nawet taki wyspowy, to nie zna takich cudów. Oj pewno, że u nas każde święto ma swoją własną bułkę, a na urodziny każdy dostaje straszne ciastko w formie człowieczka, tłuste i kolorowe, z groszkami i posypką i polewką… obowiązkowe. Płaskie i serio nie dla każdego, ale… wszyscy je jedzą. Nadmiar marcepanu gdacze do was z każdej strony, no i te tartopodobne stwory. Oj, albo ciasto śmietanowe, nosz taka forma torcika, żesz Matko Wyspo, zło to strasznie smaczne. Są też chleby… w ciągu kilku lat, tak patrząc od 2003 na Wyspie pojawiły się czadowe chleby. W jakiś magicnzy sposób pieczywa wszelako białe i wiecie, niezbyt różnorodne, przekształciły się w gamę chlebków kolorowych. Od ciemnych i ciężkich, które choć zdrowe, to leżą na żołądku, poprzez marchekowe, dyniowe, kminkowe, po wikińskie!!! Jedliście kiedyś wikingowy chleb? Taki lekko ciemniejszy z całą garścią ziaren, orzeszków i innych cudów. Niezbyt ciężki, przerażająco dziki! Cudny pod ser, albo by wziąć go na spacer i po prostu rwać po drodze, podgryzać, dzielić się bursztynowymi, cudnymi orzeszkami, dumać, co tam tak serio w środku się kryje…
Są też bułeczki i ciasteczka.
Nadal nie mamy tych „duńskich”. Są za to takie dmuchane, półkruche i kruche, lekko maltretowane, czyli w croissantowym typie, wysokie, ale wiecie, więcej w nich powietrza niż kalorii. Z polewką, dżemikiem i cudami. Czasem z orzeszkiem, więc uczuleni na ten twór natury, lepiej niech się nie łaszą. No i oczywiście są kernemelkshorny i hindbersnittery. Kocham je miłością dozgonną, głęboką i ciężką. Bo są słodkie… a poza tym grzeszyć ludzką jest rzeczą, a one są jak takie małe grzeszki, co to jeśli cię nie złapią, to wiecie, całkiem się nie liczą. No i… po prawdzie ciasta samego w nich nie tak wiele, więc nie ciążą na wątrobie, a ryj się cieszy, gdy po chwili znajduje w kaciku ust trochę lukru. Oj tak, lukier na Wyspie to w pewnym sensie święta sprawa.
Razu pewnego – jak mi niemoralnie doniesiono – do pewnego zakładu pracy umysłowej zwykle, jak to w zwyczaju tam mają, solenizant przyniósł poczęstunek. Pech chciał, że przyniósł zestaw owoców! Wiecie co musiał zrobić? Przeprosić i odpokutować przynosząc ciasto!!! I to ja rozumiem! W dobrym tonie – czyli tak ma być i nie próbuj tego zmieniać – jest przyniesienie ciasta. No najlepiej bez okazji, ale jak już jest okazja i nic nie przyniosłeś, albo przywlokłeś witaminy – to sorry, ale lecisz do piekarni modląc się, że coś tam jeszcze jest!!!
Czekolada?
W sklepach dostaniecie szwedzkie Marabou albo RitterSport. Nic poza tym. No i gumiżelki. Sporadycznie objeść się można czymś w siecie Netto. Sporadycznie… Tak w ogóle, to raczej w codzienności Wyspa nie rozpieszcza słodką grzesznością. Aczkolwiek gumiżelki jedzą wszyscy, no i lukrecję też. Gdy jednak sezone nadchodzi, otwierają się cukierkownie. Dwie najważniejsze, w Gudhjem i Svaneke, to po prostu rozpusta, zemsta i ogólne sponiewieranie. To jak wlezienie w słodką pajęczynę!!! W takim Svaneke robią twarde landrynki, a dokładniej, to wiecie, coś w tym stylu. Słodkie, niestety z elementami kolorów, więc moc E może niektórych przerazić. Pakowane w pudełeczka, albo takie pradawne, folowet utki, naprawdę oszałamiają szalonymi kształtami i mocą kolorów, oraz obrazków w środku każdego cukierka. Są takie z łabądkiem, w końcu to Svaneke – są i z kwiatkiem, tudzież czymś mało rozpoznawalnym, wiecie… fantazja ręcznej roboty. W Gudhjem dostaniecie toffi. A może raczej coś w formie toffio-krówki? Nie wiem, ale smaczne i mleczno-karmelowe są. Takie werthersy, ale mięciutkie. Oczywiście są i wersje twarde. A tam, to już po prostu szał ciał i uprzeży, jeśli chodzi o smaki. Wszystko też w woreczkach z kokardkami, albo pudełeczkach. Są i batoniki, lizopodobne cosie do wsadzania w kubek… no… Ale najważniejsze jest wejście do takiego sklepu – w Gudhjem na dzięńdobry dostaniecie darmowego karmelka – i oddychanie! Słodyczą… jakby moc wszelakiej dzikości i pragnień maluchów, które dostawały cukierka raz od wielkiego dzwonu, nagle tutaj postanowiła się zebrać i soczyście odbeknąć zadowolenim i tą ulotną szczęśliwością prostoty dzieciństwa. Takiej wiecie, ręcznie robionej, mieszanej, wałkowanej, ciętej… słodzonej. Pamiętajcie, że w Svaneke są też czadowe karmelki w porcie!!! Jakoś o nich zapomniałam? Jak mogłam!!! Kocham ich batoniki. Takie wiecie, cukierki, ino w formie bliższej sercu, które to woli jednak mieć więcej, coby dłużej jeść, ciągnąć, pogryzać, kusić, może i najpierw tylko wąchać, może i wąchać…
Miałam o czekoladzie?
Oj, no wiem. Snogebæk i Gudhjem pachną czekoladą. Co dowcipne każde z tych miasteczek ma ją inną. W Snogebæk dostaniecie taką większą ekskluzywność. Na sztuki i w zestawach, do loda i pod kawkę. Można na miejscu, można kupić na prezent. W sklepie zawsze chłodno, więc cudnie w lecie, a na dodatek mają cudne mieszanki do muesli!!! I taką czekoladę w słoiczku i kawę i herbatę i w ogóle na każdy sezon coś innego… W Gudhjem czekolada i pierniczki. Cuda przetworzone ze słodkości w rzeźby. Wszelkiego rodzaku piankowe buły, pierniczki tematyczne, no i też, każdy sezon oznacza coś nowego, dodatkowego, no i te konkursy!!!
Lody…
Oj lody! Kurcze, nie wiem co o nich napisać, no wiecie są. Są lody i to oczywiście ręcznie robione, które korzystają z tego, co wyrosło na Wyspie. Nie wiem, gdzie lepsze. Ale mam swoich faworytów. W Gudhjem mamy dwie lodziarnie. Pierwszą podstawową i główną, wariacką i drugą, która powstała rok temu i do końca mnie nie przeonuje. Ale pierwsza… to moc. Dostaniecie tam i softice i gałeczki. Coś dal sorbetowców, coś z polewką, dla tych co śmietanowe i tych, co nie mogą, a na dodatek obok sprzedają LIZAKI!!! PRZESMACZNE i w intrygujących kształtach!!! Świetna pamiątka. W Snogebæk mamy lody w czekoladziarni – softice z posypką, polewką, czekoladą różnistą, groszkami, kulkami, orzeszkami. Ale mały, pomarańczowy samochodzik przyjeżdża też czasem do Gudhjem! Te lody mają całkiem inny smak i warto spróbować. Coś jest w nich takiego… bardziej zwięzłego, waniliowego i lżejszego. Ta nasze gudhjemowe są trochę cięższe, tak się człek po nich czuje najedzony, jak ten kotek śmietanką opity. No co kto lubi, ja wchodzę w sorbety!!!
Ale w Svaneke… ech! W starym miejscu, kiegdyś z krową teraz z syrenką, dostaniecie intrygujące smaki razem z wodorostowymi gumiżelkami. W nowym miejscu na rynku – tera z krową – znajome smaki. Wiecie, no kto co lubi. Ważne jednak, że tam gdzie syrenka, zapakują wam na wynos w dwa rodzaje pudełeczek. To jak? Czarny bez, agrest, a może jednak lody kwiatowe?