„Oczywiście… można od razu przyznać, że jest aż nadmiernie wiele takich, którzy tylko o tym myślą. O niebie. O Walhalli, o owej rajskiej krainie z dziewicami, o Krainie Wiecznych Łowów, albo wciąz nieokreślonym niebie dla kobiet. Albo… właśnie, tak właściwie, to do jakiego nieba idą kobiety?
I czy to w ogóle będzie niebo? Czy baby pragną nieba, czy tylko jedzenia bez tycia i butów? Jak to w ogóle jest?
Pan Tealight od dłuższego czasu zauważał dziwne stany zamyślenia w, i bez tego pogrzanej, Wiedźmie Wronie Pożartej Przez Ksiażki. Na szczęście, za co dziękował Pokrętnym Losów Pannom, miała co czytać, więc nie było aż tak źle. Ale po Brutalnej Kastracji Kolorów, która nastąpiła dwa dni temu, gdy to Wielce Paskudny Cuchnący Nibymag uprowadził z jej trawnika Czarowne Krzaczorki… czuł, że coś się szykuje. Coś większego. Może i zemsta, może i nadejście Krwistego Puchatego Paniska… może i większy niż zwykle zwrót Wyspy? Kurcze… Pan Tealight spojrzał na swoje puchate, szare stopy i zadrżał. Z nią, to niczego nie można było być pewnym. Niczego… a to nie działało dobrze na skołatane wiekiem członki Przedwiecznego Szarego Pana. Ale wiecie… czasem nie można do końca wpłynąć na świat, czasem po prostu trzeba im pozwolić się toczyć.
Ojeblik – mała, ucięta główka, tym razem wyznaczona na szpiega przez niego, w końcu Chochel zajął się dziś praniem gaci, ruszyła jak zwykle kiepsko się kryjąc, za wielką torbą Wiedźmy, która postanowiła trochę mocniej się nakwiecić. Gdy tylko usiadła, opadły ją Wampirzyczne Żółcienie i Mordercze Przylaszczki i Złowróżne Zawilce… i zapachniły ją na dobre. Po prostu tak siedziała… pomiędzy nimi, w tym grubym, kwietnym kocodywanie, obok zmurszałego, mszonego pnia i wąchała. W tej jej dziwnej nieruchomości było coś dziwnego, coś, co się zwykle nie działo, a raczej działo się na Świętego Nigdy… a wiecie, Nigdy był na wakacjach w ciepłych krajach, więc nie mogła to być jego wina…
I wtedy coś się wydarzyło. Coś pomiędzy karmieniem Trolli, odganianiem Ojeblika od cukierków, ratowaniem Ojeblika z trollich ramion, które strasznie oblepiły się słodkościami… z wiedźmiej kieszeni wypadła drabina. A raczej nie tyle drabina, co drabinka zatopiona w swoim chmurzastym świecie. Razem z niebieskościami, razem z ziemią i niebem i jej całą roślinnością… wypadła niczym nasionko, potoczyła się niespokojnie, osiadła obok samotnej stokrotki i korzystając z ostatniej deszczowej kropli… zapuściła korzenie.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Gabinet osobliwości” – … niesamowity. A przecież kurcze, no nic wielkiego. Ot cała masa zwłok odkrytych na budowie, do tego dziwne wieści z przeszłości, szaleniec, a może jednak TYLKO naukowiec? No i Pendergast i znajoma pani archeolog… więc niby… co nowego? Ha! Sami sprawdźcie!!!
Oto Nowy Jork. Świat pełen chciwych ludzi, pragnących tylko się wzbogacić, co oczywiście nie idzie w parze z nauką. A wiecie jak to jest w muzeach? No może nie wiecie… bynajmniej o kasę na badania trza błagać! Zresztą sami się przekonacie, gdy zderzycie się z problemami Nory Kelly i jej… elhm, chłopaka dziennikarza. Szczególnie, gdy nagle całe miasto nie wie o zwłokach. Gdy tak naprawdę tylko Pendergast, z jak zwykle tylko jemu znanych powodów, pragnie dotrzeć do prawdy. A wszyscy inni są przeciwko niemyu… no i świeże złowki, tak, są i świeże ofiary, a to oznacza problemy jeszcze większe.
Kolejna pasjonująca opowieść znanego, autorskiego duetu. Porywająca, wciągająca i nadzwyczajnie plastycznie opowiedziana. Jesteście tam. Cierpicie, uchylacie się przed kulami. Cały problem w tym, że nawet czujecie ten smrodek rozkładających się ciał. Jest to aż nazbyt namacalne. Każdy ruch, każde poruszenie, każde wydarzenie odbija się w nas, czytających. I dlatego nie da się oderwać. Po prostu siedzicie i czytacie… nic więcej nie jest tak naprawdę ważne!!!
Powieść wciąga nie tylko kryminalnością, która przecież nie jest aż tak skomplikowana, ale w szczególności ową opowieścią o mieście. O przeszłości i ludziach. O człowieczeństwie, które przecież istenieje niezależnie od tego ile kto czego ma… Bardzo dobrze opisana, rzucająca aż nadmiernie wielką ilość skomplikowanych osobowości. Niczego nie można byc pewnym. Oczywiście, że podejrzewacie kto i co, dlaczego… przecież ci autorzy już dawno przyzwyczaili nas do tego, iż wszystko jest możliwe. Wszystko, nawet to, co zdawałoby się przeczyć nauce. Zresztą, jeżeli czytaliście jak ja, powieści z Pendergastem niezbyt chronologicznie, to serio… wiecie jak to się skończy, a jednak… Kurcze, jak oni to robią, że nie można się oderwać? Siku się chce, głowa leci, snu potrzeba, a jednak, jednak wciąż czytacie!!!
I nawet zaczynam lubić Billa!!!
Książki…
Czasem się zastanawiam co w książkach jest dla mnie najfajniejsze. Czy to historia? Sposób prowadzenia narracji, bohaterowie… a może tylko świat? Czy to fantastyka, a może rzeczywistość lekko zmieniona? A może rzeczywistość prawdziwa? A może… coś, czego jeszcze nie poznałam?
Coś, co czeka…
Wieje nadal.
Kurcze, tak wieje, że no iść nie idzie. Znaczy nogi niby chcą, niby starają się poruszyć, niby wiedzą, jak to się robi, niby… a jednak nic nie działa. Wprost przeciwnie. Coś na człowieka napiera, coś paluchami grubymi, miękkimi jednak, poduszowymi, wpina się w nasze ciała i pcha nas do tyłu. I chociaż właśnie, jak ja dzisiaj, wybraliście się z kilkoma kilogramami książek focić kwiatki w lasku, to i tak… kurcze stoicie w polu!!! Stoicie i chwiejecie się w wyraziście nie tę stronę, w którą chcieliście podążać. Niestety… więc stoicie i nagle, tak serio i naprawdę, nie możecie nic zrobić. Znaczy możnaby paść na ziemię i udawać zdechłego, ale jednak, no byłoby to całkowite poddanie się naturze, a człowieczeństwo do tego nie jest raczej przystosowane. Zwykle się buntuje!!! Niestety… a może stety? Przecież bunt to fajna sprawa, co nie? Chociaż czasem boli i w ogóle raczej serio więcej się o tym gada, niż stosuje… No więc moje człowieczeństwo nie chciało się położyć na ziemi, a i lekka błotność nawierzchni też mocno zniechęcała… dlatego postanowiłam jednak się sprzeciwić i, gdy lekko powiew odpuścił, niskopiennością swą wedrzeć się w niższe piętro zarośli. I jakoś się udało.
Chociaż krzaki drapały i kłuły…
Siedzę między wciąż gołymi drzewami na grubym dywanie z kwitnących roślinności i się dziwuję. Bo widzicie, piękne to wszystko. Niebo soczyście błękitne, wiecie takie z lekką domieszką czerwieni różowawych, a ja pod nim. Siedzę we wszelakich kolorach i chociaż tyłek mi moknie, to jednak dobrze mi. Tak się zastanawiam, czy owa moja większa styczność z naturą nie uwstecznia mnie w granicach współczesnej człowieczeństwości? Bo widzicie, ja siedzę i się dziwuję bez telefonu! Nie klikając w guziczki, bez słuchawek w uszach, bo słucham wiatru i tych trzasków w konarach. A te mrocznie trzaskają. Dziwnie tak, wiecie jak ścieżka dźwiękowa do mocnego, mrocznego horroru. Jakoś jednak ptakom to nie przeszkadza. Chociaż… może przy składaniu gniazd, jajek, a i pewno opiece nad młodymi, lekko im to działa na wkurzenie młodych rodziców?
Hmm… Czy to dlatego one są gotowe robić to co rok?
Ogólnie mówiąc, nadszedł czas, kiedy lepiej unikać bardzo głębikiej dziczy i skał w morzu i tych nazbyt blisko. Wszędzie gniazdowanie, wszędzie wkurzeni rodzice, ci przyszli, wciąż grzejący jajca i ci, co to już mają nadmiar gąb – dziobów do wykarmienia. Aż się człowiekowi prokreacji odechciewa…
Wiosna to może i czas rozrodu, wzrastania i przemieniamia się, ale jednak kurcze… nie wszystkim się chce. Czy pomiędzy zwierzakami są też dziadkowie i ci, którzy rezygnują i płacą bykowe? Czy są niańki? Kurcze… niby człowiek uczył się tyle lat, a w pewnych rejonach wciąż przecież jest taki głupiutki!!! Ale przeciecież widzi, jak bardzo wielka ulga maluje się na mewich dziobach, gdy młodzi opuszczają gniazda i zwyczajnie można Turyściznę nagabywać o żarcie…
Widzicie, na Wyspie macierzyństwo jest specyficzne. Znaczy głównie to daje się dzieciakowi urządzenia popularne i mało naukowe, no i jest cisza. Chyba, że baterie zdechną, wtedy jest ryk… może i mniejsze dzieci bawią się kredą na chodniku, czy ulicy, ale jednak matka, to właściwie ino taka osoba, co ma nad tobą władzę, ale sobie ją odpuszcza w działaniach. Może to przez to, że w ogóle macierzyństwo tutaj nadchodzi późno? A może i bardzo późno. Właściwie rodzina jako taka nie istnieje. Kurde… aż mi się ckni do wyjazdów do Cioci na wieś, do Babci, co mieszkała w starej kamienicy… do tych mądrych ludzi, którym można było powiedzieć wszystko, a oni się nie śmiali, nie wydurniali, po prostu słuchali, a potem zaganiali do jakiejś roboty, która wszystko wyjaśniała. Albo pokazywali jak zboże rośnie i pozwalali żreć ziarenka. Twarde sukinkoty, ale milusio dzikie. Mąka w cukierku. Pamiętacie, że ze starszymi rozmawiało się inaczej niż z rodzicami? I oni mieli czas, by pokazać dziwy świata. Nazwy drzew, ptaków… a nawet pokazać krowią kupę!!! Ale tutaj tego nie ma…
Nie wiem… ale coś mi się wydaje, że ludzkość już wymarła.
Są ino kurna roboty…