„Czarne koty… żaby i ropuszeńki, węże nawet, no i sowy, tak oczywiście i sowy. Do tego może szczur lub mysz, czy coś w ten deseń. No bo co jeszcze? Pająki? Może i w innych krainach czarna kura, czy coś w ten mroczny, gdakający deseń… może i czarny wieprzek, nie wiem. Wiecie, nawet mogą być i wilkołaki, wampiry i inne tam zmiennocielesne. I jeszcze jakieś zmiennoskórne… ale pluszak?
Skorpiony i mary, wszelkie zmory i dżumy oraz szerszenie, pszczoły i oczywiście szarańcze… ale nie pluszak kurna! No bez przesady!!! Wiedźmy nie mają na wyposażeniu pluszowych misiów o słodkich, różowiutkich łapkach, takich puchatych, mechatych i czesancyh. Ze szklanymi oczkami, z plastikowycmi albo tymi haftowanymi czarniawą nicią… Nawet jak kochają zombie te misie, to i tak. No bez przesady!!! Są jakieś normy! Są jakieś oczekiwania narodów!!! Ale nie… przecież ona musi być inna. I jeszcze jak się człek przyzwyczaił do tego małego polarnego dookołapiętów ogryzacza, to rok temu przyśnił się jej wielki. Spory miś polarny z wielką głową, brzuszkiem i łapami. Śnił się jej, śnił i śnił i jakoś tak było wiadome, że coś to oznaczać musi. I spojawił się on… Gustafff. Gustafff Olafffson.
Tak po prostu przylazł, powiedział, że sobie ją wyśnił, że ją kocha i się z nią ożeni!!! Tak… jak się okazuje są i takie pluszaki. I od tego czasu, mimo wszelakich sprzeciwów, skazanych nim wybrzmiały na niepowdzenie, Chowańca Wiedźmy, Gustafff sypia z Wiedżmą Pożartą Wroną, jada z nią, wykonuje dziwne czynności i wszędzie za nią łazi. Na dodatek ubrany w ciuszki dla wyrośniętego ludzkiego dzieciaka, zdaje się być Turyściźnie właśnie nim. Dzieckiem, oj słyszelibyście te sarkania i protesty w wielu językach, gdy Ptaszydło majta nim na wszystkie strony, albo upycha w torbie! No jak można tak dziecko traktować!!! He he he… no bynajmniej od roku obok niskiej i tak Wiedźmy Wrony Przez Książki Pożartej (co to ostatnio jęczy, że czytać nie ma co, bo ino szity wydają) chodzi miś rozmiar pół metra. Chodzi w swoim uszatym kapturku i porciaszkach i wciąż wszystkim tłumaczy, że Ptaszydło jest jej, że to historia miłosna bardziej niż love story i że serio… niech się gapić przestaną…
Ot i wymóg tolerancji!!!
A ty? Czy akcpetujesz związki pluszowe?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: Aleksandra Ruda – … więcej. Pragnę jej więcej. Po prostu nagmiennie więcej, wiele więcej, mocno więcej… bo Olga jest super. Zadziorna i inteligentna, jednocześnie zakochana, a z drugiej strony nietrzeźwie patrząca. Kochająca wypić i zjeść i wyraziście olewająca własne zewnętrze… i ma nekromantę! I półkrasnoluda!!!
Dlaczego dalej się tego cuda nie wydaje? No dlaczego Fabryko Słów? A może inne wydawnictwo by się skusiło? Bo to naprawdę świetna seria. Zabawna i lekka, przerażająco dowcipna w wschodnioeuropejskim stylu… i z wódeczką!!!
Olgę poznajemy, gdy zaczyna studia. A dokładniej bierze swoje życie w swoje ręce. Przeciwko rodzinie, przeciwko innym. Decyduje się na wstąpienie na Uniwersytet… i powoli zaczyna rozumieć, czego a magii tak naprawdę szuka. Te dwa tomy to jej uniwersytecka przygoda. Czas zabawy i rozrywki, czas przygód i decydujących starć. Czas przyjaciół, a w szczególności pewnego półkrasnoluda i uzdrowicielki, oraz… miłości oczywiście. No i czas… w którym w jej życiu pojawił się pewien nekromanta. Strasznie zadziorny, strasznie dziwaczny, a na dodatek zawsze zbyt blisko. Oto… magia i szkoła w jednym. Wkurzający wykładowcy i nakładane złośliwie uroki, a wszystko okraszone humorem, przez który prychacie herbatą na siedzacych na przeciwko. A potem oni oddają, o przecież też muszą poznać Olgę!!!
Tutaj nie chodzi tylko i wyłącznie o to, że każda z postaci je sobą, mam jaja i inne elementy wytroju zewnętrzno-wewnętrznego. Chodzi o język i o traktowanie czytalnika nie jak półgłówka, co to widzi ino rozmemłane oczęta i śmieje się wyłącznie z przypadkowych pierdnięć… chodzi o całą atmosferę, która przez cały czas utwierdza nas w przekonaniu, że nawet jeśli ktoś przez przypadek zginie podczas tych przygód, to wiecie, zawsze będzie można go ożywić i ponownie skopać mu dupę!!!
Aleksandra Ruda może i stworzyła te powieści z maleńkich, powiązanych ze sobą opowiadań, może i wiele jeszcze może się nauczyć, ale… ona czaruje. Po prostu sprawia, że chcecie czytać, chcecie być w tym świecie i odpoczywacie. Nawet wtedy, gdy kolejny zombie ciągnie was za włosy. Albo ktoś ułożył wasze śpiące ciało na katafalku… z kwiatkami… tak po prostu, bo byliście na podorędziu. Widzicie, tutaj wszystko jest możliwe, wszystko może się wydarzyć, a jednocześnie problemy bohaterów są takie… ludzkie. Nawet jak jest się trollem, czy orkiem. Ale nie elfem…. widzicie, z nimi jest serio coś nie tak!!! Ha ah ha!!!
Lany Poniedziałek?
Ech… były czasy, gdy młodzieńcza ma wnętrzność chciała być zlana. Ech, co to były za czasy przesłodkie, gdy dzieci nie szły od razu do łóżka, ale najpierw robiły podchody, wystawały przy furtce, trzepau, wysyłały młodszego brata, by przytargał dziewczynę i połaziła z nim po drzewach. Gdy człowiek czasem się rumienił, gdy nagle dotknął przez przypadek ręki tej drugiej osoby… Gdy po prostu się czekało. Gdy najpierw się było z tą osobą, poznawało ją, bawiło się. Gdy zwyczajnie było się dzieckiem? Gdy owa seksualność po ekshibicjonistycznych wypadach z okresu bardzo dziecięcego, kiedy pytanie: a co to masz? było jak najbardziej na miejscu… a potem te czasy dziwnego zawstydzenia, gdy hormony szalały, gdy wszystko dziwaczało, gdy już nie można było zwyczajnie się bić z chłopakami… Gdy nagle ktoś cię pocałował, bo taka gra był dziwaczna, gdy nagle ktoś po prostu i teraz masz w sobie tylko wspomnienie tej chwili, trzepotania serca…
No właśnie w tych czasach Lany Poniedziałek był ważny. Ważne było to by być oblanym… problemy się rodziły, gdy do oblewania brali się wujkowie i rodzice, w końcu nie o to chodziło, czyż nie? Nie o to, całkiem nie o to, ale nie rozumiał tego nikt… nikt z dorosłych. Dlatego zgrywało się nielejka w domowych pieleszach, a potem, udając lękliwość i nieświadomość dnia dzisiejszego w jednym ciele, wypierało się siebie samego na zewnętrze i kończyło w rowie. Uuuu… śmierdzącym, albo zwyczajnie wymorusanym w śniegowej kupie. Bo czasem śmigusy były i po śniegu, a co! Albo z auta ktoś nas w końcu oblał, albo… Czy rzeczywiście wszystko zamykało się w oczekiwaniu i zainteresowaniu? A może li ino w hormonach? Kto to wie? Kto wiedzieć może? Przecież już nie jesteśmy tamtym człowiekiem, a jednak… Lanie było jak komplement. Nawet taki niewybredny z ust pana malującego ściany, podgwizdującego sobie jakąś świńską przyśpiewkę… Lubiłam te pogwizdywania i komplementy. Potrafiły przywrócić rumieniec na najbardziej zmęczone, żeńskie oblicze… Ale dziś to pewno dyskryminacja. Czy coż? Więc czy dziś jeszcze leje się wodą na całego? Tak podrywanego? Czy wciąż wolną kochanej dziewuszce wrzucić za koszulkę żabę albo ślimaka? Czy?
Czasy mamy bardziej skomplikowane niż spis operacji plastycznych Kim K.!!!
Lany Poniedziałek na Wyspie…
… to zwyczajny poniedziałek. Wciąż wolny i rodzinny, wciąż ogródkowo spacerowany. A jutro do roboty Królu Złoty. I ty srebrny i brązowy też!!! Bo widzicie, równość rządzi w tym świecie najbardziej. Czyli zwyczajne „nie wychylaj się”. Może nie ma kubłów wody tańcujących, może i nastolatki normalnie spraszają sobie chłopaków na noc do domu, a co więcej, nawet z nimi mieszkają… ojapierdole!!! to jednak… nie ma zalecania się. Nie ma owego flirtu cudownego, nie ma tej całej słodkiej ooczki, która sprawia, że nawet oblech czuje się piękny. Szkoda, co nie? Tylko sama Wyspa wciąż powtarza, że kocha. Rzuca w ciebie kamyczkami w kształcie serca, prezentuje dziurki w krzaczkach w mało wymagających abstrakcyjnego myślenia kształtach, a nawet robackzi zmusza, by w liściach wygryzały serduszka. Jakby chciała nadgonić niezborność ludzką, nagłą amnezję w dziedzinie się sobie wzajemnego przypodobywania. I udaje się jej. Coraz częściej widuję ludzi trzymających się za rączki. W wieku, jak to mawiają, poprodukcjnym… wciąż w sobie zakochanych, a może jednak od nowa zakochanych? Jakby ponownie zauważyli, że można i że chce się. Szkoda tylko, że takich par wciąż za mało, wciąż niewiele. Ci młodsi to wiozą swoje laski na rowerach w formie wężykowej karaway… znaczy on na przodzie, ona za nim z wyrazem mordu w oczach, bo przecież u pań ta cała infrastruktura jest całkiem odmienna… wiecie, tam na dole… I sika się inaczej!!!
Na zewnątrz zimne słonko smaga tych… co w wodzie.
A tak, masa ludzi w wodzie. Co prawda może i mają na sobie zabawne, gumiacze ubranka w czarnych barwach, a i tak wyglądają jak spragniona fal namacania drużyna CSI próbująca zebrać odciski z fal… ale są w wodzie. Wleźli dość daleko, głęboko. Fale ich chłoszczą, a oni niby nic ino zarzucają te spinningi, czy inne cuda, ino tymi żyłeczkami z patyczków machają w wietrznej Wyspy powierzchowności… Znowu rozpoczął się okre rybołapania. Znowu zwyczajnie włażą w toń i próbują coś na żyłkę, na haczyk, ułapić. Czy to sport, czy jednakowoż kiszek potrzeba? A może tylko zabawa? Bo gdy wychodzisz w morze, a jednocześnie trzymasz się kaloszkami dna, to jednak wciąż jesteś na ziemi, ale i dziwnie od niej oddalony… to w końcu jesteś wolny tak. Jedyne o co dbasz, to zarzucić wędkę, poruszać haczykiem i starać się nie zmoczyć za bardzo. Jedyne, co cię obchodzi, to ty sam. Twoje bezpieczeństwo, twoje ciepło i dostęp do tlenu. Wolny jesteś niemożebnie tylko z takimi problemami, tylko z takimi celami. Nagle wszystko jest określone, nagle wszystko wiesz, wszystko c masz… masz. I tęsknotę w sobie kryjesz, by w końcu wrócić do domu i zanurzyć się w wannie z ciepłą wodą. I odpocząć…
Bo przecież pracowałeś.