Są chwile, w których udaje mi się zasnąć. Niezależnie od pory dnia i nocy, od posiadanego bagażu wspomnień i nadmiaru rzeczywistości…
ZASYPIAM…
I wtedy może, moze tylko i wyłącznie wtedy… ŻYJĘ… a może UMIERAM?
Nie wiem.
Nie potrafię tego opisać, ale wiem, że przytrafiają mi się wtedy rzeczy dobre i złe, upadlające i te wywyższające mnie do miana istoty boskiej. Pokonuję schody, których stopnie rosna i maleją, wysuwaja się i powoli znikają, tuż pod moimi stopami. Zbudowane z najbardziej niezwykłych materiałów, jak obsikane materacyki zagubionego sierocińca, czy książki, które opętańczo jęczą.
To tam zatrzymują się chwile. Te, które chciałabym przeżywać od nowa… i znowu od pierwszego razu, od uczucia, które pamiętam, ale które tak pragnę przeżyć, jakby nigdy nie miało miejsca…
Poczuć je znowu w tej samej mocy, od owego pierwszego drgnienia, od miana… NIEZNANE.
I są chwile, owe, które naznacza PRZEBUDZENIE… gdy tak naprawdę nie mogę wyrwać się z łap snu. Niezależnie od jego zabarwienia, czuję jego moc. Trzyma mnie w koszmarze, lub ulepku spełniających się marzeń.
I śnię, wciąż śnię… i nie wiem, co tak naprawdę mogę nazwać rzeczywistością? Co w takim razie naprawdę jest mym snem?
A może zagubiłam się pomiędzy snami innych?
Może wykradam czas śnienia?
I WCIĄŻ ŚNIĘ…
PS. Recenzja „Dożywocie”.