„Ostatnio niebo nad Wyspą było niesamowicie rozgwieżdżone. Takie, jakby ktoś w granat szarości rozrzucił diamenty i kryształy, a potem zagubił w ten cały bajzel niemoralny, jeszcze kilka promieni słońca. Ot tak, bo mógł, bo go stać, bo po prostu chciał sprawdzić, co będzie. I nic poza tym. Wiecie, ino owa ciemność i te światełka. Macane, głaskane, nieregularne… A ona wpatrywała się w ową ciemność. W te mrugotania i migotania, w owe puszczanie oczek… po prostu. Wyłażąc spod prysznica, zakutana w ukochany czekoladowy ręczniczek, ociekająca, gapiła się. Stała nieruchomo przy sypialnianym oknie i wglapiała się w światełka.
Jedne były żółtawe, inne białe.
Jeszcze inne całkiem złote, albo tak mleczne jak zimne ognie… no i czerwone były też, ale mówili, że to planety, czy coś… a może tak naprawdę niczego już nie było? Wiecie, z tym kosmosem to wszystko takie porąbane jest. Patrzysz na coś, co możliwe iż, całkiem już nie istnieje. A może i nigdy nie istniało? A może zamrugało raz, a potem zabrakło mu baterii i to co widzimy, to tylko wspomnienie, taki wiecie, porządny i zakazany, łyk z czyjegoś pamiętniczka… ujawniająca się chcica, polegająca na wtrącaniu się w życie innych, tajemnice i wszelakie skrywalności. A może jednak… coś więcej? Bo widzicie, patrzenie patrzeniem, ale poranny mikrob w szarościach, o wielkich oczach, wodogłowiu nadmienrie widocznym, niewielkim korpusiku i nitkowatych członkach… wpatrujący się w ciebie i lekko drażliwie, jakby kwasem, pomiędzy wpatrywaniem, mruganiem, zwyczajnie soczyście i z wielkim oddaniem… liżący twoje nagie, lekko, choć niedyskretnie wyglądające spod kołdry kolano…
… wiedźmie kolano…
Powinna była krzyknąć, czyż nie?
Powinna była… ale Chowaniec spał, a Chochel bezczelnie tulił się do jej półdupków. Od strony Pluszowej Armii dochodziło tylko głośne, dobitne pochrapywanie oraz dziwne mlaskanie i westchnienia, jak wtedy, gdy wiesz, że zaraz będzie można wyciągnąć to ciasto z piekarnika.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Nieskończoność” – … czad!!! No serio! Muszę przyznać, że decydując się na przeczytanie kolejnej opowieści o nastolatku nie spodziewałam się wiele. Gorzej, tak naprawdę wydawało mi się, że będzie kicha i kanał. Nudy na pudy… a było świetnie. Z humorem, zabawnie, z jajcami!
To w końcu Kenyon!!!
Może i bohater małoletni, ale historia, dzięki dorosłym postaciom, naprawdę ma w sobie wszystko. Jest zadziorna i prawdziwa, trochę z zombie, trochę z magią, trochę… nadnaturalna, ale nie nachalnie. Lepiej. Ma w sobie tyle cudownych, nowych bohaterów, że trudno w nią nie wejść z buciorami, a potem śnić o sosie barbecue. Trudno się nie uśmiechnąć, trudno nie stać się jej częścią. To zabawa! Świetna, lekka, ale pozbawiona głupotki nastolatków i ich w siebie zapatrzenia. A Bubba! Oj, on i Simi, to moi nowi ukochani bohaterowie.
Czekam na kolejny tom! Podobno już w maju!!!
Naprawę!!!
Chcę tych cudów zmieniającego się nagle, cudownie, życia. Owych marzeń i życzeń się spełniających, ale i dziwnej etyki, którą ma w sobie matka bohatera. Pragnę postaci, które mają własne kodeksy i ich cudownych form. Znowu chcę trafić do tego magicznego Nowego Orleanu… i poznać to, co kryje się w słowie tajemnica.
Nijakość zdaje się nie istnieć na Wyspie. Nawet jeżeli słonka nie ma i dookoła płoży się jakaś mglista szarość… i tak jest zajebiście. Nagle ptaszki mają dziwnie bardziej orientalne barwy, na brzuszkach wróbli zwyczajowo brązowawych pojawiają się błękitne paćki… na sikorkach i tak wyglądających jak klejnoty, coś więcej połyskuje. Wszystko jest takie nalakierowane, nabłyszczone, ostrzejsze, jakby zawarta w mglistości woda, jakoś wyostrzyła nam wszystkim wzrok. Jakby… wydarzyło się coś, ponad myślenie. Nieogarnialne. W takiej szarości płożyć się powinno przecież jakieś milusie lenistwo i wszelaka bezbarwność, a jednak… nie tutaj.
Nie tutaj, znowu?
Ekhm… bo przecież Wyspa to coś więcej?
Chowam się w Chatce i podglądam wilgotności. Patrzę na ciężkie, jakieś takie mleczne niebo, jakby nieistniejące… i przypomina mi się Obelix krzyczący, że spadnie nam ono w końcu na głowy. Aj może i spadnie i może i będzie smaczne? Pamiętacie owe chwile dzieciństwa, gdy byliście pwni, że chmurki są jak lody waniliowe, a te puchate jak wata cukrowa? A błękitność to jakiś taki mus jagodowy? A jak burza, to dochodzi do tego coś czekoladowego? A w ogóle Księżyc jest planteą z sera!!! Bo czemu nie? Widzicie, owa dziecinność na Wyspie nie przemija. Tutaj wciąż się wierzy w smaczność skrajności pogodowych.
TAAAAAAAAAAAAK! W końcu otwierają się sklepy, a co najważniejsze i lodziarnia w Gudhjem. Jeszcze tylko wytrzymać do 28go marca!!! Akurat na urodzinowy spacer, czyż nie?!! Będą znowu lody. Wielkie i ogromne, z posypką, z polewką i z cudownością… Jakoś lody jedzone w morskim porcie, z nagminnie starającymi się coś z owej słodyczy uszczknąć, jest inne. Czy bardziej smaczne? A może tylko bardziej słonawe? Nie wiem. Ale wiecie, warto mieć w zanadrzu coś, co można bez zbytniej żałości oddać wielkim, podniebnym, morskim żeglarzom. Tym ich dziobom ogromnym i ślepiom nigdy nie patrzącym na wprost…
Na przyszły tydzień zapowiadają ogromne mrozy i ogólną, zimy mroźną i śnieżną powrotność. Ciekawe. Wiem jedno, w dziwny sposób zniknęły krokusy… nagle tak jakoś, jakby nigdy ich nie było w owych słomkowych trawach, w owych zaprzeszłościach zeszłorocznych… a i większość przebiśniegów zrezygnowała z kwitnienia. I pomyśleż, że dwa lata temu dopiero w kwietniu wychodziły? Może owe kwiaty wiedzą, że coś nadchodzi? Coś innego, nowego i zaskakującego? Ranniki też znikają, a te, które nie wyrosły, chyba już odpuszczą sobie wzrost i pozostaną w ziemi. Może i tak łatwiej? Po prostu odpuścić sobie czasem życie na jeden sezon?
A może na dwa?
Za to pąki zdecydowały iść na akord chyba. Te przyniesione do domu, zaraz po przekroczeniu progu drzwi, jakoś wybuchły. Nie czekając na słodki, maleńki, zakupiony w Karpaczu kubeczek, ani ten błękitno-kobaltowy, znaleziony na pchlim targu, trzymany zawsze na oknie z pewną nadzieją… na wodę i wszelaką dostatniość… po prostu wybuchły zielonkawymi, świeżymi, słodkimi w swej miniaturowości listeczkami. Tak się pysznią te gałązki w maciupeńkich pojemniczkach, jakby były czymś lepszym od wszelakich szklarniowych orchidei czy innego tałatajstwa… które przecież li tylko chwastem niegdyś było… Jakby były lepsze, droższe, a i bardziej pożądane. A może są? W końcu co to za filozofia mieć masę ciepełka i nawozów, spróbujcie kwitnąć tak jak one, w dziczy. Gdzie wciąż w powietrzu fruwają wronie kupy, a mniejsze ptaki starają się za wszelką cenę z przyrody uczynić swoje gniazdko. No i gdzie są ludzie. Strasznie się zawsze rozpychają i pragną, by cała ta natura miała swój własny kształt…
Dzikusowate gałązki, które przycina wiatr i dzikość zwierzyny wszelakiej, robią co chcą. A może raczej robią to, co czują, że zrobić powinny? Pąki na nich też jakieś takie bardziej… skomplikowane. Nieludzkie takie, wolne, pozbawione śmiesznych etyk i praw, ale przecież wcale nie radzące sobie gorzej, albo też… gorzej nie wyglądające. Dzikość rządzi i tyle!!! A i dzikość jest fajna!!! Chociaż, czy serio dzikość wciąż jeszcze istnieje? Czy jeszcze występuje na całym tym naszym świecie? A może istnieje wyłącznie tak zwana, dowcipna i szeroko bolesna… niegrzeczność? Bo to przecież nie jest to samo.
Nie wychodzę dzisiaj. Zamykam drzwi i okna i chowam się w sobie samej. Nie boję się siebie, ale jednak odczuwam dziwny lęk. Tylko przed czym, a raczej przed kim może? Przed ptaszkami za oknem, wyżerającymi z ponadłorpową prędkością ziarenka z feedera? A może przed wszelakim kiełkującym, pączkującym i kwitnącym światem? A może solsortami, które urzędują szalenie głośno w krzaczkach? Co one tam robią? Aż zaczynam marzyć o malutkiej kamerce… żesz się robi ze mnie podglądacz dzikiej głuszy. Bo ludzcy sąsiedzi nie są tak intrygujący jak ptaki!!!