„No różne wiedźmy miewają obowiązki, nie nam oceniać, nie nam je rozumieć. Właściwie, najczęściej serio najlepiej żyć w nieświadomości i starać się nie zauważać Wiedźmy Wrony Pożartej Przez Książki, w dziwnym, lekko niespójnym półskłonie, łachocącej piórkiem Zielonego Chłopca. A tak właśnie… Zielonego Chłopca. Stoi se taki grecko-rzymski z profilu, zielonkawo-bladoniebieski, aj goluchny od sasa do lasa, na mrozie i wietrze se stoi, twardy wciąż i nieprzemakalny… Stoi!!! Dzielny, dziwnie niepoddawający się urokom aury, po prostu jest. Na niewielkim postumenciku, w kontrapoście prawie, na skrzyżowaniu, małej, prywatnej trawkołączce… Pomiędzy drzewami a szosą, stawem, w którym się dzieje wiele, gdzieś za pniem i pod hotelem, w którym podobno serniki nawet dają. Gdzieś tam…
Stoi i czeka.
Na nią, niecierpliwie. Na swoją damę golusieńką jak on sam, taką narodzoną, ale nie wybrzydza, może być i przechodzona taka, co to przytarga sobie postumencik i na zawsze będzie stała obok niego…
Bo widzicie stawiają ludzie pomniki i zapominają o nich. Wydaje się im, że tworzą coś, co będzie pamiętało za nich, zapominając, iż jeśli obdarza się kogoś takim obowiązkiem, jakim jest bycie pamięcią… cóż, zapominają o tym, że trzeba o nich samych pamiętać. Przychodzić i czytać słowa, dotykać stóp zamarłych, ud i brzuchów, głowy głaskać, tudzież owe monumentalności rzezane. Bo przecież pomniczki różne są różniste. Są ludzkie takie, dziwnie ruchome zawsze, jakby za każdym razem, gdy na nie spoglądacie, dopiero się zatrzymały, w rękach zduszone mają opakowania po miętówkach, tudzież jeszcze ciepłą bułkę z kiełbasą, gdzieś tam rzucone elementy odzieży, mawiają, że to po Turyściźnie, ale nie wierzcie im… Może to dlatego tak czosnkiem wali? A te inne. Te kamienne takie, jakby od niechceia rzucone kamyki, jakby nic się nie stało, a jednak tabliczka ogłasza inaczej… albo takie pokręcone w formie grobu. A mamy i taki, dolmen se stoi ku pamięci czterech, co walczyli… nie o nas… a może i o nas. W końcu dawno to było i doprowadziło do takiej, a nie innej rzeczywistości, więc…
Są i falliczności.
Oj te to są zbereźne i poza gilgotaniem, muskaniem i masowaniem, szczerze domagają się nawilżania. Ej te obeliski. Skrupulatnie zaprojektowane tak, by nam podświadomie w głowach, i gdzie indziej, męcić…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Mapa nieba” – … trudna i ciężka. Powolna i gruzłowata. Niezbornie toporna… oszałamiająca, pozbawiająca tchu, czasem szokująco odbierająca własne zdanie…
To typowa opowieść – gawęda, w której narrator stara się nawiązać kontakt z czytelnikiem. Nie do końca pozwala się nam wejść do historii, jakoś przez cały czas jesteśmy tylko i wyłącznie obserwatorami. I jakoś mi się to nie spodobało, z drugiej strony cała masa pracy, jaką autor włożył w tę powieśc, wypełnił ją nimi po same brzegi, aż się kurcze wylewa, zmusza mnie do czytania… więc czytam. To tu to tam nagle umieszczam fakty ze znane mi rzeczywistości. Potem nagle zostaję wessana w kosmiczne wydarzenia i… już kompletnie nie wiem, co mam myśleć…
Nie skończyłam.
Postanowiłam, że poczekam. Trochę ochłonę, trochę może i do niej dorosnę. Bo by naprawdę stać się jednością z tym tomem, trzeba chyba najpierw pomedytować i oczyścić myśli… by zrozumieć, jak wiele potrzeba, by stworzyć taki tom. Ile wiedzy, talentu i dyscyplny trzeba mieć w sobie…
Wrócę do Ciebie Książko!!!
PAPU dla Wiedźmy.
Nie ma serio lepszego poranka od takiego, który zaczyna listonosz… znaczy spoko, listonosz w pracy, znaczy paczkę przynoszący… No weźcie no, o czym Wy Świntuszki myślicie, no!!!
Pamiętam oglądanie Wyspy z daleka. Wciąż pamiętam ową dziwną tesknotę lęgnącą się we mnie, dziwną, dziwaczną, destrukcyjną, niezrozumiałą i niepokojącą… a jednak jakże w końcu odkrywczą…
A potem ten dziwny moment. Bardzo szalenie womitującą osobowość doznającą nagłego olśnienia. Aczkolwiek czasem, gdy sobie to przypominam, to się zastanawiam, czy czasem w końcu nie walnęły mnie prochy wymieszane z aviomarinem? Kto to może wiedzieć? Ale przecież nie działałyby tak długo… znaczy lat naście, co nie? Może więc to nie były prochy? Może to wszystko prawda… może nawet teraz mieszkam, żyję i siedzę tutaj, owietrzana i z deszczem rzucającym się na Chatkę…
Może?
Pamiętam jednak coś jeszcze… jakoś tak, dla mnie, tej duszy, co woli czuć ziemię, kamienie, drzewa i inne stałości pod stopami, bardziej niż powietrzności i fale, widzenie, a raczej nagłe olśnienie, że te kamienie mogą unosić się na falach, było oszałamiające. Zaskakujące. Nagle udowadniające, że ziemia jest tą kulą, o czym uczyli, a i serio pofałdowana jest, a fałdy wypełnia woda. Bo przecież moja Wyspa, to taka górka w rzeczywistości, otoczona kotlinkami i wąwozami… których jednak nie widzisz. Ale nie znaczy to, że niegdyś tam nie żyli ludzie, że niegdyś wody nie było mniej, albo otaczała wszystkich kulą zewnętrzną. Oj czysta fantazja, ale to w końcu takie miejsce!!! Takie, nie jak inne znane…
Płaska była zaskakująco, to pamiętam najbardziej. Zawsze jakoś człowiekowi wyspa kojarzy się ze szczytem, pewno z powodu nadmairu hawajskich, wulkanicznych wysepek w mediach… ale moja Wyspa jest inna. Płaska dziwnie, na pierwszy rzut oka, lekko spodkowa… dopiero zbliżając się i spoglądając na nią z innych kątków, zauważacie, że wszystko to ułuda!!! Że tak naprawdę jest w niej owa piękna harmonia, owo wszystko, co się ze sobą wzajemnie nie gryzie… dziwna roztropność w rozdawaniu miejsca na owym cudzie. Przemyślana…
Nigdy nie spoglądałam na Wyspę z lotu ptaka w tej podstawowej rzeczywistości… widziałam ją w snach, latałam nad nią, w niej i dookoła, ale jako człowiek oddychający zewnętrznością, jakoś się nie złożyło. Nic na to nie poradzę, ale przeraża mnie już wejście na niski stołek… Oj pewno, że Ci Wyspo ufam, ale sobie za nic w świecie!!! Nawet za najsmaczniejsze kamyki na plaży!!!
Morskość potrafi zaskakiwać dookoła Wyspy.
Jest zaskakująco drapieżna, emocjonująca i groźna, szalona i nieprzewidywalna. Wymaga promów ciężkich, bardziej łamaczy fal, niż ino łupinek na falach. Wymaga siły, która różnoważy siłę, a może jednak tylko pozwala owej naturze zabawić się z kimś bardziej wymagającym? Nie z piórkiem, nie z Eleonorą, a raczej z masywnym Ankerem? Ech… a wydawałoby się, że Morskość tutaj, to taka mała sprawa. Jakże przecież niewielka w porównaniu z tymi oceanami? Krokodyli podobno nie mamy, co do rekinów też wątpliwości, aczkolwiek po ostatnich ociepleniach klimatu spotykamy w falach dziwy zza granicy dalekiej… a jednak moc jest. Jest w tych falach jakaś bardziej pradawna mądrość, której nie powinno być, co nie? Pamiętacie opowieści o Pangei? A tak, wszystko niegdyś było jednością, więc ta woda zdaje się być ową dość młodziutką, a jednak… Morskość dookoła Wyspy serio jest inna.
Nie chodzi tylko o czystość i smak, o ową cudowną oleistość czasami, chłodność i błyskotliwość, połyskliwość i łagodność, z jaką przyjmuj rzeczne i strumyczne egzystencje w siebie… o wodorosty i glony, które tylko tutaj tworzą zamczyska i krainy tymczasowe, w których na jedne wieczór możecie być i królem i poddanym, bogaczem i biedakiem, niewolnikiem i tym, co pogania… tym, co jest sobą zawsze, tylko i wyłącznie, a jednak jest w stanie się połączyc. Nie oddać swojej esencji, ale…
Być jednością.
Może i o to w tym wszystkim chodzi, że Wyspa pozwala wariatom być wariatami? Sobie być sobą, a Morskości… falować?