„Pan Tealight dobrze wiedział, że dla Wiedźmy Wrony Pożartej świąteczność oznaczała tylko i wyłącznie czas przed 25tym grudnia. No wiecie, niektórzy tak mają i już, żyją z tym i dobrze im z tym… zaczynają wcześniej, dochodzą do sedna i albo osiągną co chcieli, albo i nie… Wiedźma Wrona dochodziła zawsze 24go. Po prostu. Cała reszta była dla niej zwykłą niejej celebracją, w której nie brała udziału. Którą zauważała jak niepracujących listonoszy, zamknięte sklepy i ludzi na spacertach, ale nie świętowała. Ot zwyczajnie nie czuła, nie smakowała, nie słyszała, nie pasowała… dlatego tak bardzo zaskoczył go widok wysokich, czarnych, mocno przybrudzonych butów z gałązkami jemioły przy zapięciu i wielkiej czapy wciśniętej w nie razem z rękawicami obszytymi raczej prawdziwym futerkiem. Ale nie, no serio nic z tej bazi, wielkie sanie zaparkowane w ogródku wcale nie naprowadziły go na pomysł tego, co mogło siedzieć na podłodze, na dywaniku w przedpokoju, opierając się o sztalugi… i żrąc dziwną papkę ze słoiczka o nader podejrzanych kształtach.
– Pan w sprawie? – rzucił na jego widok ów osobnik, lekko przygryzając sobie pompona u oklapłej, czerwonej czapeczki. – Jej nie ma. Poszła na śnieg…
A rzeczywiście, Pan Tealight potrząsnął szarą głową i przytrzymał Ojeblika – małą, uciętą główkę, która koniecznie chciała sprawdzić, czy facet z czapce ze słoikiem, jest tak prawdziwy jak ona. Powinien był o tym pomyśleć, że Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki w prawdziwie natchnionym pędzie poleci poszukać jakichś zasp i śniegowych góreczek, czegoś by się w tym wyczochrać, wytrzepać i oczołgać… czegoś nie żółtego, by to zjeść i zamarzniętego, by to wylizać. Zimnego tak bardzo, że aż parzącego wnętrzności, wkradającego się do płuc i raniącego. Potem poprzez dziwne tkanki wewnętrzne przedzierającego się dalej i dalej i dalej, by w końcu dotrzeć do tego, co nienazwane, tego, co niedotykalne i dziwnie nieruchawe.
Bo widzicie… śnieg w końcu spadł.
A to wydawało wszystkim jednorazowe pozwolenie na zwyczajną, rozchełstaną i pijaną, wolność. Noszącą mokre buty, dziurawe skarpetki i ukochane miękkie portki. Rozpuszczone włosy, rozciągniętę nazbyt koszulki i starą, cudownie miękką i wybaczającą w swej znoszoności, bieliznę.
Ale przynajmniej pamiętała, żeby dać Świętemu Wzmacniacza. Chyba? A co jeżeli on się zwyczajnie włamał do Spiżarni?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Transplantacja” – … dobro i zło. A może tylko i wyłącznie punkt siedzenia? Bo przecież jak to jest? Jeżeli jesteście w potrzebie gotowi jesteście bić, pić i krwawić. Gotowi po trupach dojść do celu, byle tylko uratować życie… ale gdy możecie pozwolić sobie na luksus posiadania zdania, bez nacisków i nacieków, wtedy możecie być inni?
Cóż, tę powieść, jak najbardziej sensacyjną, przesiąkniętą thrillerem medycznym, a raczej genetycznym, każdy odbierze podług tego… jak widzi przeszczepy. Jakie ma poglądy na testy na zwierzętach. Kim jest…
Powieść Scotta Siglera wciąga od początku. Od momentu, w którym uświadomicie sobie, że to przecież się dzieje. Gdy zrozumiecie, że dobro i zło tak naprawdę nie istnieją. Że wszystko zależy od tego kim jesteście, w jakim miejscu swojego życia, czy ktoś z waszych ukochanych właśnie cierpi… Jak już dotrze do was ta myśl, nagle wszystko nabiera wielowątkowego sensu. Z jednej strony będziecie obserwować tworzenie narządów, które mogą uratować innych, z drugiej zwykłą zabawę w boga tych zadufanych w sobie. Bogatych, albo zwyczajnie nie do końca… ludzkich.
Nasi bohaterowie nie chwytają za serce. Nie możecie ich ot tak polubić. Raczej oglądacie ich niczym przerażający, ale i fascynujący spektakl! Kurcze, jakie to ludzkie, czyż nie? Jeżeli tego pragniecie oto Grenada. Przyszłość transplantologii… albo po prostu armageddon. Jak daleko można się posunąć? Jakich imion można wzywać? Czy człowiek rozumie naturę?
Czy zna ludzi?
Powieść wciąga. Mami. Wydaje się nam, że wiemy o czym będzie, ale ciągłe zmiany wątków, ciągłe skakanie pomiędzy bohaterami… widzicie, tutaj nie wiadomo kto jest głównym bohaterem. Lekarz? Naukowiec? A może ten, który domaga się sprawiedliwości? Wariat, który uwielbia rozwiązywać wszystko za pomocą przemocy? A może samotna, zraniona kobieta? Nie wiecie. Tak naprawdę do końca nie możecie być pewnymi co się wydarzy, jak to wszystko się skończy, bo chociaż na okładce zdradzili sporą część fabuły… ZGROZO!!! to jednak tak wiele jeszcze przed wami.
Polecam! By przemyśleć moce zaklęte w człowieczeństwie…
Właściwie nie spadło go wiele. Na moim trawniku od razu skrył się we wciąż długich i zielonych źdźbłach, a gdy wyszło słońce zaczął zmieniać się w szalone kryształki. Bawiące się światłem, załamujące rzeczywistości.
Niewiele. Ale jest…
Śnieg.
Wystarczyło jednak pojechać kawałek w las, zajrzeć w ciche, chociaż poznaczone kolorami parkujacych aut, trzewia Almindingen, by znaleźć go więcej. By się skąpać, zmoczyć, szalenie oczyścić i leciutko zmrozić płucka. Bo w końcu o to w tym wszystkim chodzi, o katharsis. O tak wielkie roześmianie, że aż się coś w człowieku rozszczepia, że coś się w końcu luzuje… Nagle serio nic nie jest niemożliwe. Nawet bachanie się w zaspach, w których wciąż więcej liści. Przemykanie nad nietkniętymi połaciami śnieżowości, niczym cholerny wróżek, tudzież ptaszek niezbyt powietrzne wiry wzbudzający. Jakbyś się unosił… i dopiero gdy staniesz w cieniu, gdy słońce przestanie cię obmywać ciepełkiem rozumiesz, że przecież wszystkie ciuchy przemoczyłeś.
A… bo widzicie jest lekki mrozek i słonko. Na niebie panoszy się owa szaleńcza błękitność. Niewytłumaczalna, chociaż logiczna. Oszałamia… w tych lekko różowawych nieskończonościach zdaje sie być taka filuterna, w kryształowej czystości wprost szokująca. Zakakująca w owych brzoskwiniowych cielistościach, gdzieś tam przebłyskujących nawet brązowo i złoto, pomiędzy dolnymi partiami drzew. Nie ma to jak śnieżne, świeże niebo!!! Jak owa mroźna, przesłodka, ale nie ciężka doskonałość. Jakby w końcu wszystko było zwyczajnie na swoim miejscu.
Nareszcie…
Przechodzę pomiędzy drzewami i słucham jak do moich zwyczajowych odgłosów dołącza się znajome chrupanie. Oto i jest on. Śnieg w swej doskonałości. Może i robi mi na traktorach dziwne obcasy, ale da się przeżyć. Może i każdy czasem zwyczajnie musi być troszkę wyższy, by posmakować innego? Nowego? Może i nagle prawa strona robi się wyższa i cięższa, może i czołganie się nie było najlepszym pomysłem, a oblodzone mostki wprost zachęcają do kąpieli… już byś chciał się ześlizgnąć, już jakoś dotykasz lekko zmrożonej tafli, mamią cię dziwne wizje upałów i wszelakie potliwości, ale jednak nagle się budzisz… Otrząsasz się i wybierasz inną drogę.
… ale jest tak cudownie!!!
A w tym wszystkim są kryształki i spadający z konarów pył.
Przechodzisz między nimi niby w procesji… tylko teraz, w końcu to ty jesteś świętym i ciałem i duchem. To ciebie obsypują płatkami wrażliwej chłodliwości. Żarliwie szepcząc modlitwy, rzucając prośby. Byłbyś odleciał, gdyby nie ruda wiewiórka, która dobrze wie jak to z tobą być może, więc gotowe ma orzeszki z szyszeczek, by ci je wrzucić za szalik. By cię nimi pstryknąć i z dziwnego omotania wydobyć. Nie dajesz się na początku, opierasz się, wmawiasz sobie, że to był tylko sopel, płatek cięższego śniegu… przecież w końcu cię dostrzegli, kochają, a może tylko się boją? Nie wiesz, ale dobrze ci, więc… No przecież dlaczego masz to zmienić. Dla kogo?
Dla siebie?
Poranne Kryształki Zaprzeszłej Śnieżności lekko stukają, lekko szumią, dziwnie posapują i sprawiają, że wszystko się zatrzymuje. Wciskasz między nie nos i starasz się nie oddychać, nie zniszczyć owej dziwnie intelektualnej piękności. Słuchasz co mają do powiedzenia, jednocześnie, może i zbyt natarczywie, wpatrując w te bąbelki, które były śnieżynkami. W owe przekształcenia. W te dziwne muzyczności i siłę, która sprawia, że tak trudno je oderwać od gałęzi. Od przyszłych liści i kwiatów, od owocków i śpiących, lekko pochrapujących pąków.
Tych samych, co już myślały, że to wiosna…
W załamaniach skalistych Wyspy, pomiędzy jedną kupą liści a drugą, przykryte cudownie wybrzuszoną, śnieżną, bieluśką kołderką… drzemią Wszelkie Trolle. Żeby nie było, oczywiście że chrapią! No a jak ma się zwyczjany Troll dobrze zimowo wyspać bez chrapania? No sami pomyślcie!!! Chrapanie i pierdzenie jest wpisane w ideę spania!!! Trzeba trzymać standardy! Za to te co wciąż w pracy, znaczy wiecie Trolle Mostowe, to kurcze sorry, ale jak zwykle… ino tym razem lekko dygocąc pobierają myto. Niektóre z nich z powodu małej liściastości okolicy, w końcu są bardziej widoczne, więc tam sobie pozwoliły i na szlifierkę uszu i przystrzyżenie golizny. A nawet niektóre, wiecie reklama handlu dźwigarem czy dźwignią, czy czymś… to przystroiły się igliwia kępkami, liśćmi ostrokrzewu, oraz niezeżartymi jeszcze jagódkami, mniej lub jeszcze mniej, wiecie no jadalnymi. Bo w końcu wciąż są święta…
Świętują wszyscy!!!