„Turlały się po świecie.
To tutaj, to tam, reszka orzełek, poorana przeszłością gęba dziwnego faceta. Jedne wydane, inne tylko rozmienione, na drobne i drobniejsze. Jedne przeputane, przepite, inne znowu darowane. Rzucone śpiewającemu mężczyźnie, kobiecie grającej na skrzypcach… Maluchowi z gilem przymarzniętym do powieki. Staruszkowi, który wcale o to nie prosił razem z kanapką z ogórkiem i serkiem.
Jedne nadgryzione i zębem czasu i zębem wymiany. Jednego potraktował kłem zbójnik, innego chciwy kupiec, a ten miał być pamiątką… dla wnuka. Tamten okrojony tak mocno, że właściwie została z niego ino pestka. Tylko czy monety mają pestki? Może to nie tylko skórka, nie tylko miąsz, ale i coś więcej? Okrojone, zabrane, rozebrane, zniszczone… a jednak wciąż wartość. Kupisz za nie cukierki i chleb, bułkę ze słodkim nadzieniem, pączka z konfiturą i lukrowaną skórką. Albo książkę kupisz, obraz od malarza, który nigdy niczego nie sprzedał. Szmatkę, mydełko i świeczkę. Łyżeczkę z rzeźbionym trzonkiem i zabawnie wygiętą duszą…
Przecierane, pomieszane, polerowane, brzęczące. Przechowywane w portfelach, portmonetkach, woreczkach. Jedne poniewierające się po kieszeniach, zbędna muzyka, gdy biegniesz, inne znowu… zawsze przeliczone. Zawsze znane. Co do ostatniej monety… Kochane i niezauważane jednocześnie. Drobniaki mniejsze i większe, jakże potem zniechęcone przez papierki. Te były daleko, tamte znowu nic są nie warte. Te przybyły zza granicy dalekiej, a te były z naszyjnika Kleopatry.
Wszystkie takie ważne. Przez wielu tak ciułane, a potem wydane na głupotę, na zbytek, który obiecał wszystko, a dał więcej nicości… a potem ostatnie opłacenie. Jedni trzymają ową monetę zawsze przy sobie, w uchu jako kolczyk, na szyi lub przy pasie. Niektórzy nawet przy kostce, inni, bardziej niepewni w bucie.
Na potem.
Na zawsze.
Na koniec.
By opłacić drogę ostatnią, by udać się w podróż, o której nikt niczego nie wie, ale lepiej… wiecie coś mieć. Dlatego, gdy przybywali na Wyspę, by zostać na niej do końca i dalej, przywozili ze sobą obole. Na oczy, na usta, na uszy. By oddać coś Przewoźnikowi, by nie zostać w Nicości. A cały problem w tym, że ona wolała kwiaty… albo czekoladki. Cukrowe głowy, tudzież kryształki na sznurku… ino nie te obole!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Jak ja mogę ją wciąż kochać? No Wyspę no… śniegu mi nie daje, za ciepło, na dodatek wciąż wieje i rozsadza mi myślami czaszkę.
Ale kocham Ją…
Czasem w koszmarach widzę własne życie bez Niej. Dziwne, bolesne, przerażające. Puste i stęsknione czegoś nieokreślonego. Nienazwanego. Czegoś, co umyka, co powinno być, a go nie ma. Czegoś, co mogłoby sprawić, że właściwość istnienia stałaby się określona. W tych snach przemykam w codziennościach, które czasem przenikają do mnie poprzez migające w kąciku oka reklamy, dziwne slogany, albo zdjęcia innych. Cały dzień w hipermarkecie, miasto, korki… zakupy. Czasem sobie myślę, że tak mogłoby być o wiele łatwiej, ale czy lepiej? A może tylko inaczej, ale nie po mojej myśli? Bo widzicie serio lepiej być takim jak inni. Wygodniej. Rozumieć żarty, łapać owe serialowe powiedzonka, psioczyć na okreśonych polityków. A nie czekać na znajomego rudzika, którego chyba nazwę Psioczysław Rumienisty, bo serio skacze ostatnio i ino psioczy na tej Czereśni Strażniczce. Psioczy na słońce i na wiatr, na dodatek robi to wyłącznie w momencie, gdy wstać trzeba dopiero za pół godzinki, więc wiecie nie warto się już kłaść, więc robicie za zombie. Totalne i smrodliwe…
Ha!
Żeby nie było.
Może i chodzę na zakupy na plażę i rabat mam na wszelkie kamyki, w znaczeniu – bierze ile udźwignie! Może i w lesie mam spa i ogólnie mówiąc maseczka sama a chmurek leci… ale żeby nie było! Mamy i my celebrytów. Jest taka wrona szara, zwie się Bazylia, no i Rubin jest, to znowu wron czarny… a i ten Pan Zając. Serio czasem człowiek myśli, że istnieje ino by oglądać ich życie. Asz ciekawi są. Widzicie Bazylia nie lata. Znaczy nie żeby nie mogła, czy nie umiała… ona zwyczajnie jak ma robić obchód dzielni, to chodzi. Na pazurach. Rozciapierza te łapy, łeb wysoko, aż człek czuje, że winien ten dywan czerowny przetrzepać i rozciągnąć go przed nią, a za nią zawijać i czołgać się i przed nią baranek, nad nią motylek, no sami wiecie! Rubin jest dość marudny i jak spojrzy na człowieka, to wiecie, gdzie nasze miejsce…
Pan Zając to dziwna sprawa. Pochodzi z dumnego rodu Przetrwalników Opowieści. Lata po ulicy, sprintuje, szaleje… a potem chowa się, czasem przysiądzie i popodgląda człowieka, ale nikt go na tym jeszcze nie złapał. Chyba coś roznosi. On i szanowna jego małżonka. Ale co, tego nie wie nikt. Wiadomo jednak, że bez tego nasze istnienie by… zwyczajnie nie istniało!!!
Widzicie… tutaj właściwie nie jest inaczej. A raczej nie do końca?
Karmione mewy wydają czasem takie dźwięki, że Hitchcock by nagrał cały serial z ptakami! Po prostu nie chcąc marnować owej wymyślnej wirtuozerii. Albo goście w krzakach. Czarne Słoneczka zdają się mieć swoją własną rolę w wyspowym społeczeństwie. Wiem, że podobno występują wszędzie, ale zdaje się iż na Wyspie zmutowały… inaczej.
Widzicie… te ptaki zdają się nie tyle pochłaniać światło, co emanować ciemnością. Ale nie taką nocną, wielu przerażającą, ale raczej tą, która pozwala odnaleźć wytchnienie po słonecznej codzienności. Po miejscach pełnych wesolutkich uśmiechów i nie do końca prawdziwych słów. Po kłamstwach, które w końcu powinny zostać nazwane kłamstwami. Po… falszywych, kłamliwych epitetach, komplementach, które nawet obok komplementów nigdy nie leżały. Odpocząć po tym wszystkim, co jest tylko otoczką. Co niczego nie tworzy, niczego do życia nie wnosi. Te niewielkie czarne ptaszki pomagają nam odróżnić sztuczne światełka od ciepła prawdziwego ognia. Odświeżacz powietrza od kolejnego, cudownie niepokornego, wariacko niesubordynowanego zapachu zza okna… Co ja tam mówię zapachu, wiecie no ekologii!!!
Sorry, no u nas jak śmierdzi to śmierdzi i tyle. Ale przynajmniej prawdziwie śmierdzi! Życiem! I już! Uświadamiając, że wszystko jest potrzebne, wymienne, istotne. Że jedno bez drugiego żyć nie może, a różnice strasznie się kochają! I właśnie o tym przypominają Czarne Słoneczka. Co zaskakujące, małżonki panów są przepięknie brunato-brązowo-szarawe. I serio lepiej z nimi nie zadzierać. Wiecie jak potrafią naskoczyć na męża?!!! Usz prawdziwa walka płci!!! Pierze się sypie, kołuje dookoła walczących… by potem nagle osiąść na nich, gdy w końcu zgodnie wracają do gniazda w żywopłocie. Czasem sobie myślę, że to, iż owe żony są jakie są nie pozwala panom wespnąć się na cokolik z napisem Jestem Mesjaszem.
I chyba w życiu o to chodzi, co nie? Mieć swoje miejsce… patrzać w miejsce, wdychać miejsce, a czasem się ponaparzać… miejscem.