„Ludzie nie patrzą.
Z jednej strony gapią się wciąż w te swoje ekraniki, liczydła, dziwne pudełeczka, szpiegują, wtrącają w srawy innych, oceniają, jakby ktoś dał im prawo do wszelakiego jasnowidztwa i bezbrzeżnie boskiej mądrości. Jakby… byli cholernymi demiurgami codzienności, w posiadaniu praw do każdej krytyki, do każdego głosu, bez poznawania, bez znajomości dzieła. A jednak… nie widzą. Mają do dyspozycji miliony selfie, a jednak, ślepną. I nie chodzi o wady wzroku, to raczej coś więcej. To raczej coś w środku, jaky dusza ślepła… człowieczeństwo się wypłycało. To, na co świat pracował tak długo, w ciągu kilku lat nadmiernie zaczęło obumierać.
A wczoraj Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki nadziała się na stado wróżek… i nie ma w tym nic dziwnego. Nic nadzwyczajnego. Oczywiście, że jak to ona ma w zwyczaju, od razu zrobiła zdjęcie. Cóż, ludzie mają wszelakie zboczenia! A potem, też jak to zwykle bywało, oblepiła ją cudza historia, a raczej dziesiątki opowieści z maleńkich ciałek, skrzydełek i całkiem golutkich osobowości. Takich o pyłkach i miłostkach, o zdradach i błędach w sztuce, o zranieniach i wielkich katastrofach… ale nie tylko. Także o czymś, co w rzeczywistości było tak ważne, że postanowiło się nie odczepić od Ptaszydła. Przywarło do niej i nie wybrzmiało od razu. Jakby jedna z owych skrzydlatych istot na zawsze wrosła w jej skórę… i co?
Po takim początku wszystko winno było odbyć się jak po wynalezieniu cholernego kamienia filozoficznego, tudzież wyciągnięciu miecza ze skałki, pierścieniu pozostawionym przez przodków, lub innej tam mazi czarodziejskiej… ale nic z tego. Wciąż jesteśmy tutaj, na tym świecie. Owa istotka, co to wrosła w Wiedźmę Wronę stała się jej częścią i zwyczajnie, ukołysana szelestem stron, zasnęła… a opowieści, które zostały wtłoczone w wiedźmi obieg, były zwyczajne. Drobiazgowe, marudne i pierdołowate. Zwyczajne. Nawet jeżeli niektóre z nich odkrywały Amerykę, to co z tego? Dziwy Zbereźnice, na które wpadła jej wysokość wiedźmowatość, raczej nie zmieniły biegu czasu, nie zatargały kamienia owego gościa, co to zawsze go upuszczał, na górę… ale jednak zostały zauważone.
Czy Dziwy Zbereźnice, wróżki wyspowe, całkiem endemiczny byt i plemienny zmiennie w swych zachowaniach, tak naprawdę nawet jej nie zauważył. Znaczy oczywiście, że to się stało, ich opowieści wylazły i poszukały sobie nowego nosiciela, ale jednak… przecież nawet jej nie zauważyły. Wróżki bardzo szybko napełniają się nowymi historyjkami, jakby inaczej latały! Ale poza tym ten cały świat mało je obchodzi.
One wiedzą…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Księżyc nad Rubieżą” – … czad i moc. Odpał i szaleństwo. Niby tylko moczary, wszelaka wilgotność i błoto, a jednak, no dobrze raczej MOŻE WŁAŚNIE dlatego, tak zasysa? Bo tę powieść chce się przeczytać od razu. Nie odrywać się, nigdy. Wleźć tam i zostać! Na zawsze. Stać się częścią tej historii, nawet jeżeli wciąż trzeba się będzie tłuc z robalami, z dziwnymi najeźdźcami, z owymi koszmarnymi potworami. Ale… cóż, nie będę sama. Bo będzie rodzina, czyż nie?
Ale od początku. Jakkolwiek pojmujac całą tajemniczość kryjącą się pod pseudonimem Ilona Andrews, świat przez nią stworzony, który mieliśmy okazję poznać w pierwszym tomie cyklu („Na krawędzi”) fascynuje prostotą. Oto mamy trzy części. Świat zwyczajnych, niemagicznych – Niepełnia, świat magicznych – Dziwoziemia oraz to, co pomiędzy zwane Rubieżą. Pozanliśmy je dzięki Rose, bohaterce pierwszego tomu. Teraz czas na kogoś innego. Na panicza Billa. Znanego, ale jednak dopiero teraz w pełni ukazującego swoją przeszłość. Brutalną, zdradziecką. To na jego barkach spoczywa wielka odpowiedzialność – zabicie Pająka. Losy połączą go oczywiście z młodą dziewczyną, a raczej kobietą, nietuzinkową, wybranką…
Oj pewno, że jest wątek miłosny, no sorry. Ale bez obaw. Ta część to nie dziecięce bajanki o ukochanym. To opowieść o odpowiedzialności. O walce o rodzinę, niespotykaną, fascynującą i piękną… o spokój. Walkę w sercu najdzikszych przestworzy, gdzie każdy potwór ma swój dom. Ale uważajcie, bo nie ważne gdzie stąpacie, tam pojawią się członkowie rodu Cerise. Może i mają magię pod swoimi skrzydłami, ale walczą z takimi jak oni. Co więc wygra? Czy dziwny paniczyk Bill pomoże? A może jednak jego tajemnice nie pozwolą mu kochać…
Piękna, wciągająca historia. Tutaj każdy element jest dopracowany, ale jednak nie przytłacza. Każda postać to coś, zawsze ma swoją historię. Zakochacie się albo w ekscentrycznej babci, albo w młodym, zadziornym adwokacie. Poczujecie tęsknotę za rodziną, albo… za wolnością przygód. Oto jest połączenie sensacji i thrillera zabarwionego komedią oczywiście. Bo przecież gdy dwoje się czubi…
… no sami wiecie!!!
Słoneczny dzień sprawia, że wszystko się wynurza. Ludzie z domów i ciepłych pieleszy, zwierzęta latające bardziej lub mniej, nagle wyskakują na gałęzie i trelują jak najęte. Bażanty szaleją. Liście, owe ostatnie, w końcu decydują się, żeby spaść na ziemię i dołączyć do soczystej wieczności rodzącej się ponownie ziemi.
Asz sie poetycko Wam powiem robi!!! Na niebie błękit szalony ponownie, w który się nie chce uwierzyć, a kolorowość nagle najbliższa jest właśnie ziemi. Glebie. Jakby to coś, co kiedyś było wyłącznie dostępne dla górnych warstw teraz żyje dla dołów. Jakby przypominając nam, że co wisi to spadnie, a obieany kop na pewno w końcu wyląduje na naszych półdupkach. W górze gołe gałązki w przeróżnych odcieniach i pięknych kształtach, nader pokrętnych, w owych błękitach bezchmurkowych się plawią… a dół pożera barwność, na którą wcześniej mógł tylko spoglądać. By potem znowu wydać kolory i oddać je górze. Uroburos. Wąż pożerający własny ogon… cóż, widać sam dla siebie był najsmaczniejszy i co w tym złego?
Kochanie siebie jest ważne.
Wyspa się kocha.
Właśnie taką szalenie zmienną, ale i dziwnie sprawiedliwą. Rozdzielającą wszystko po równo. Temu da fajny listek, temu gałązkę w kształcie snu, tamtemu kamyczek… a temu łeb urwała i poleciała, by przynieść mu inny, taki wymarzony. Bo tutaj wszystko jest możliwe. Ale gdy słońce wychodzi po kilku dniach szarości, wtedy wszystko co mogę robić, to tylko na nią patrzeć. Bo chociażby nie wiem jak się przekonywałam, to jednak bez światła… ona jest dla nas. Ale gdy słońce wychodzi, gdy światło błąka się po półcieniach wynajdując dla siebie nowe wyzwania, wtedy jesteśmy my dla niej. Oszałamia nas, zaskakuje, po prostu sprawia, że łza się w oku kręci i nagle wszystko staje się jasne. Proste i logiczne. I ten ostatni listek i mokra ściółka, mech z drobinkami rosy, deszcz, który wygrywał dziwne nuty na szybach i dachu…
To rodzi strach. Posiadanie wszystkiego na wyciągnięcie ręki. Nadzieja przeradzająca się w codzienność i te kopniaki, które przecież wcale nie bolą… po prostu być muszą, bo inaczej jak możnaby żyć?
Jedni wolą kolory, inni kształty. Co jak co, ale tutaj i tego i tego mamy pod dostatkiem. Może się nawet wydawać, że wiatry u nas mają specyficzne poczucie humoru i na, serio na aż nazbyt może wiele, sobie pozwalają? Kto je tam wie? Wiatrom się człowiek poddaje, zarazem owym zewnętrznym, jak i wewnętrznym. No wiecie sami, tego człowiekom nie trzeba tłumaczyć… ekhm!!!
Tylko że… tutaj człowiek się zespaja z Wyspą. Właściwie nie ma czegoś takiego jak jakakolwiek rozłączność. Na dodatek Wyspa uwielbia mieć wszystko skatalogowane, nawet swoich Tubylców, więc… przejeżdżając na drugi jej skrawek czujemy, chociaż to wciąż przecież ona, że zawędrowaliśmy w inny świat. Jakby każdy tutaj miał przypisany do siebie skrawek. Nie znaczy to, że nie można go opuścić, nic z tych rzeczy, ale jednak gdzieś indziej coś jest nie tak. Czegoś brakuje, chce się jak najszybciej wracać… do domu. Do swoich drzew, swoich kamieni. Do widoku wybrzeża. Znaczy to akurat ja, bo inni wolą swoje bajorka, swoje rzeki, albo swoją własną pustkę lasu, który ich bezpiecznie otacza i broni przed wiatrami. Bo przecież tutaj jest coś dla każdego! I dół i góra, skały i pagórki większe i mniejsze, a i pustynie niby, plaże złocisto-białe i lasy i krzaki i chaszcze. I oczywiście wszelkie przejawy wilgotności, wciąż mam jeszcze mokradła i moczydła do zwiedzania!!! I wodospady i dolnospłuki, no i źródła oczywiście są też, a i dziwne miejsca, w których magia się zawija, robi pętelkę, wali się mieczem, no i wiecie, wszystko już się samo kończy.
Kończy i zaczyna. Bo jakoś tak wszystko tutaj leci w kółeczko. Jakby wiedziało dokąd zmierza i co ma zamiar robić po drodze, no i oczywiście jak się to skończy. Może dzięki temu się nie boi? Nie drży wciąż, że coś się spieprzy, że pójdzie nie tak, albo gdzieś w dziwnym momencie nagle opadną majtki, zrolują się skarpety poumieszczane w newralgicznych miejscach… no i będzie po wszystkim?
Czy Wyspa zalicza wpadki? Aż dziwnie o tym myśleć… ale czy zalicza? Zaliczyła? A może po prpstu jest w trakcie? Ekhm…